Prokurator jełop?

Swoją drogą, bezkarność Palikota zachęca jego i jemu podobnych obszczymurów do robienia sobie jaj z polskiego państwa i jego instytucji. Domaganie się potem od Zachodu i Wschodu, żeby szanował Polskę, gdy sami polscy politycy (tu akurat "z Bożej Łaski") nie szanują swojego własnego kraju - to zadanie niewykonalne. Dlatego właśnie "stronnictwo Palikota", pajace z kilku partii są szkodliwi dla Polski, a nie tylko żałośni.

                                                      

                                                                                         ***

 

"Nie było rozbiorów. Polska walczyła z Niemcami tylko do października 1939 roku. Nie ma informacji o bitwie pod Grunwaldem. Nie istniała Armia Krajowa, ani nie wybuchło Powstanie Warszawskie. A upadek komunizmu zaczął się w Berlinie". Takie są założenia Domu Historii Europejskiej, które przygotował europarlament.REKLAMA

A oto mój komentarz dla "Polskiego Radia Wrocław" w tej sprawie:

 

To absolutnie skandaliczna propozycja nie tylko historyków, co pseudohistoryków. Szkoda tylko, że ta granda jest realizowana za pieniądze europejskiego, w tym polskiego podatnika. W ten sposób próbuje się fałszować historię Europy, w tym jej integralną część: historię Polski. To usiłowanie "poprawiania" dziejów Starego Kontynentu nie może być bezkarne. Zareagujemy zarówno my, polscy eurodeputowani, ale zareagować również musi polski rząd. W tej sprawie premier Tusk i minister Sikorski nie mogą udawać, że pada deszcz, gdy na nas plują. Milczenie polskich władz jest sojusznikiem fałszerzy historii, zarówno historyków, jak i niedouczonych polityków lub politykierów pełnych złej woli.

 

Można tylko żałować, że elity III RP zupełnie nie zadbały o właściwe, rzetelne przedstawianie najnowszej historii w kontekście naszych dokonań na rzecz wolności i swobód obywatelskich w Europie. Tak jak wcześniej komuniści w PRL byli kompletnie niezainteresowani prostowaniem fałszywych opinii o Polsce i Polakach w kontekście II wojny światowej.

 

Reasumując: politycy nie powinni patrzeć na ręce historykom w trakcie ich badan naukowych. Jeśli jednak historycy fałszują przeszłość - to politycy muszą reagować. Mam nadzieję, że zrobią to nie tylko politycy, ale także milczący, niechcący się nikomu narażać polski rząd.

 

 

                                                                                        ***

 

 

Zdumiewa mnie polityka europejska rządu Donalda Tuska. A w zasadzie zdumiewa mnie... brak tej polityki. Sprzeczne wypowiedzi ministrów lub politycznego zaplecza tego gabinetu, czyli przedstawicieli PO i PSL, niekonsekwentne, niespójne stanowiska, przy czym często zmieniane, brak obliczonej na lata strategii, brak jasnych priorytetów, zaprzęgnięcie polityki europejskiej rządu w rydwan bieżącej walki politycznej i interesów PO - to główne grzechy ekipy Tuska i Pawlaka. Do tego dochodzi jeszcze jeden wielki grzech: grzech zaniechania  poważniejszych w praktyce przygotowań do prezydencji Polski w Unii. Przypomnijmy: półroczne przewodnictwo Polski rozpocznie się już za dwa lata i 11 miesięcy...

Ta niespójność w działaniach, w wypowiedziach reprezentantów strony rządowej w zakresie spraw europejskich, to nie pokłosie ostatnich tygodni. Już wkrótce po powstaniu nowego rządu i po dość enigmatycznym w kwestiach europejskich expose Donalda Tuska, doszło do pierwszego ostrego zgrzytu w koalicji. Poszło o sprawę GMO, czyli żywności genetycznie modyfikowanej. Twarde stanowisko wobec Unii w tym obszarze zajął minister środowiska prof. Maciej Nowicki (zresztą kontynuując zdecydowaną politykę ministra środowiska rządu PiS  prof. Jana Szyszko). Zupełnie inną postawę, bardziej ustępliwą, przyjął PSL-owski minister rolnictwa Marek Sawicki.

 Następna niespójność miała miejsce przy okazji dyskusji na temat tzw.pakietu klimatycznego i europejskich limitów zanieczyszczenia powietrza przez dwutlenek węgla. Doszło wówczas do publicznej i to zasadniczej różnicy zdań w ramach głównej partii rządzącej: były szef sztabu kampanii prezydenckiej Tuska w 2005 roku, eurodeputowany Jacek Protasiewicz, oceniał, że pakiet nie zawiera żadnych negatywnych konsekwencji dla Polski, a w tym samym czasie potencjalny kandydat na polskiego komisarza, prominentny polityk PO, również eurodeputowany Janusz Lewandowski, oznajmił - skądinąd słusznie - że propozycje UE niosą dla kraju poważne konsekwencje ekonomiczne. Po paru miesiącach milczenia premier Tusk w końcu podzielił stanowisko Lewandowskiego.

 

Jednak w jednej sprawie rząd jest konsekwentny: w niewykorzystywaniu środków unijnych. Nie chcę być złym prorokiem, ale realistyczna ocena działań (a może raczej ich braku) minister rozwoju regionalnego Elżbiety Bieńkowskiej prowadzi do wniosku, że w tym obszarze za parę lat, pod koniec siedmioletniego planu budżetowego UE (2007-2013)może dojść do prawdziwej zapaści. Nie dość, że absorpcja unijnych pieniędzy spadła w porównaniu z dwuletnim okresem rządów PiS, to jeszcze w przyszłorocznym budżecie państwa zaplanowano wykorzystanie jedynie 9,4 miliarda złotych! To szokująca informacja zważywszy na fakt, że w całym okresie rozliczeniowym (kończy się jego drugi rok, zostaje jeszcze pięć) Polska ma otrzymać 225 miliardów złotych. Zakładając utrzymanie minimalnego tempa absorpcji wyznaczonego na rok przyszły oznaczać to będzie przyswojenie około 66 miliardów złotych w ciągu 7 lat. Poziom absorpcji wynieść więc może około 29 %, czyli poniżej poziomu Hiszpanii i Portugalii w pierwszych latach członkostwa w EWG, a porównywalnie z Grecją. Gdyby tak się rzeczywiście stało - a tak się stanie, jeśli nie nastąpi skokowe, jakościowe przyspieszenie pozyskiwania środków z Brukseli - będzie to kompromitacja Polski i strata olbrzymich pieniędzy niezbędnych do modernizacji i rozwoju kraju.

 

Trwa w najlepsze propagandowe, rządowe "bicie piany" odnośnie wprowadzenia euro do Polski. Co prawda zmieniają się jak w kalejdoskopie daty naszego akcesu do Eurolandu: premier Tusk mówił w Krynicy we wrześniu o roku 2011, po paru tygodniach datę tę zmodyfikowano na 2012, a ostatnio, jeszcze przed wizytą Tuska w siedzibie Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie, wiceprzewodniczący klubu PO, Andrzej Czerwiński czujnie wspominał już o roku 2013...  Wszystko to sprawia wrażenie, że rządowi bardziej zależy na gonieniu króliczka z napisem "euro", niż rzeczywiste go złapanie. W ten sposób Tusk i PO chcą przedstawić siebie opinii publicznej jako polityków prawdziwie europejskich, w przeciwieństwie do PiS-u, sceptycznego co do szybkiego wprowadzenia wspólnej waluty. W tej operacji propagandowej rząd jest głuchy na analizy ekonomistów z Reutersa, którzy przewidują akces Rzeczpospolitej do strefy euro na rok 2016, czy też oświadczenia prezesa EBC Jeana Claude'a Trichet, który jeszcze przed przejażdżką polskiego premiera do siedziby EBC, jednoznacznie twierdził, że przed 2012 żaden kraj, poza Słowacją, nie będzie przyjęty do Eurolandu.     

Tymczasem z pola uwagi rządu ucieka jakoś rzecz, która na pewno będzie w 2012 roku, w odróżnieniu od euro, które pewnie będzie, ale nikt nie wie kiedy. Chodzi oczywiście o prezydencję Polski w Unii Europejskiej przypadającą na drugie półrocze 2011 roku. Po raz pierwszy w historii nasz kraj będzie przewodził strukturze liczącej 28 państw (zapewne już z Chorwacją), liczących w sumie około 500 milionów ludzi. To gigantyczna szansa, a jednocześnie okazja i do wielkiej promocji Polski i do zwiększenia wpływu państwa polskiego na europejską rzeczywistość. Na razie jednak przygotowania do polskiej prezydencji są niemrawe, a jeśli się odbywają to w konspiracji.

 

Widać wyraźnie asymetrię w nastawieniu rządu do hipotetycznego euro i stosunkiem do realnego przewodnictwa Polski w UE. Para idzie w gwizdek z napisem "Euroland", a wielkie wyzwanie, jakim jest kierowanie Unią za 35 miesięcy (!) staje się wstydliwym tematem, poruszanym w gronie ekspertów, ale dla polityków rządzącej koalicji będącym swoistym tabu. To wręcz niebywałe, że właśnie wokół tego tematu rząd nie zainicjował ogólnonarodowej debaty, że wokół tej wielkiej polskiej szansy nie skupia różnych sił politycznych i społecznych.

Z prezydencją natomiast łączy się kwestia organizacji szeregu imprez towarzyszących. Jedną z nich są np. cykliczne Europejskie Dni Rozwoju (I odbyły się w Brukseli w 2006 roku, II w Lisbonie w 2007 roku, III w Strasburgu w listopadzie 2008 roku ). Te nieformalne szczyty Europa - kraje rozwijające się (dawniej "Trzeciego Świata") goszczą zwykle kilku prezydentów (w tym roku trzech), paru komisarzy, wielu ministrów, prezesów banków, organizacji charytatywnych i zwykle są szansą promocji gospodarczej i wpływów politycznych danego kraju-gospodarza (tak było w przypadku Portugalii i Francji). Nie słyszałem, niestety, o żadnych przygotowaniach Polski do organizacji takiego szczytu, choć będziemy musieli go przeprowadzić.

Źle się dzieje nie tylko "w państwie duńskim", ale także w obszarze polityki europejskiej rządu PO-PSL. Błędy przeplatają się tu z grzechami zaniechania, brakiem wizji i zwykłym nieróbstwem. Nie mogę jednak powiedzieć, że ekipa Tuska ma złą politykę europejską. Problemem jest to, że wydaje się, iż ten gabinet nie ma w ogóle żadnej polityki europejskiej. I to jest najgorsze.

 (tekst ten w skróconej wersji ukazał się dzisiaj na łamach gazety "Polska")

 

 

Jeżeli prokurator umarza śledztwo ws. nazwania głowy państwa "chamem" (przypomina mi się tytuł znanego amerykańskiego filmu "I kto to mówi?"...) to znaczy, że w Polsce można juz wszystko. Ciekawe tylko, co by było, gdyby ktoś nazwał "chamem", albo "hultajem" albo "jełopem" albo "osłem dardanelskim" albo "śmieszną pacynką" lub choćby "skończonym palantem" pana mądrego prokuratora, tak dowolnie hasającego po kodeksach? Wyrok, co najmniej w zawiasach, murowany.