Polska "drugim Irakiem"!

Tymczasem mamy już recesję w Niemczech, wyraźny kryzys na Ukrainie i na Węgrzech, a więc to, co u nas pozornie niemożliwe, stało się faktem u sąsiadów. Ale jest jeden kraj, którego kryzys się nie ima, a nawet - w ostatnich dniach - notowania giełdy poszły w górę o 40 %. Tym krajem jest Irak. Może więc zamiast gadać o "drugiej Irlandii" warto bardziej realistycznie mówić, że Polska jest "drugim Irakiem"? I u nich i u nas nie ma kryzysu. U nich wojna, u nas też, tyle że na górze. Ta zamiana Irlandii na Irak może być nawet dosyć łatwa: przecież oba kraje mają te same pierwsze litery.

 

PS. Pogłoski, że jakoby gwałtowny wzrost na giełdzie w Iraku jest spowodowany wycofaniem się stamtąd Polaków są, oczywiście, przejawem oszczerczej propagandy wobec rządu Donalda Tuska…

 

                                                                                         ***

 

Świat stał się rzeczywiście jedną globalną wioską, a system współzależności, oplatający poszczególne kraje jest przemożny. W poniższym tekście staram się udowodnić, jak bardzo na sytuację, m.in. w Polsce, wpływają nie tylko tradycyjne wektory wpływu, jak amerykański czy unijny, ale też pozornie abstrakcyjny - jak kaukaski.

 

Globalizacja spowodowała, że przysłowiowe kichnięcie w Nowym Jorku powoduje katar w Warszawie i zapalenie oskrzeli w Londynie (albo odwrotnie). Bywa, że wydarzenia decydujące o przyszłości świata odbywają się w tym samym czasie, choć w różnych miejscach. Tak było i tym razem: dosłownie jednego dnia odbyła się kolejna, ale ostatnia telewizyjna debata prezydencka McCain-Obama w USA, szczyt UE w Brukseli i wybory prezydenckie w Azerbejdżanie. To, co stało się w Ameryce miało współdecydować o tym, kto będzie rządził światem. To, co miało miejsce w stolicy Unii było europejską odpowiedzią na kryzys finansowy. To, co na Południowym Kaukazie - miało zdecydować o mapie wpływów nie tylko w regionie, ale szerszej: na terenie dawnego Związku Radzieckiego.

 

O pierwszych dwóch wydarzeniach napisano niemal wszystko. Azerbejdżan, nie pierwszy raz, znalazł się w cieniu. Niesłusznie. Bo pierwsze prawo globalizacji mówi: jeśli ktoś kichnie w Baku (Nowym Jorku, Brukseli), to w Warszawie (Moskwie etc.)… A więc nas, Polaków, również dotyczą wybory w pozornie egzotycznym Azerbejdżanie. Choćby dlatego, że to największe i najbogatsze, pełne surowców energetycznych państwo Kaukazu jest terenem zaciętego meczu potęg o wpływy polityczno-ekonomiczne. Uczestnikami tego meczu są: USA (oczywiście), Rosja, Turcja (!), Iran i Unia Europejska. Jeśli UE będzie postępować nierozważnie, np. zbyt krytycznie oceniając władze w Baku to wepchnie w ten sposób Azerbejdżan w ręce Moskwy. A więc zrobi to, co może również uczynić wobec Białorusi, która też stoi pod drogowskazem: Wschód-Zachód i nie podjęła jeszcze decyzji, gdzie pójdzie. Na razie Azerbejdżan uprawia politykę "balance of power" - czyli równowagi sił i stara się współpracować ze wszystkimi i ze wszystkimi handlować (czy dawać inwestować). Tym różni się od Gruzji.

 

Co z tego wynika dla nas, Polaków (a to przecież jest najważniejsze)? Lepiej dla nas, aby nasz wschodni sąsiad nie połknął za dużo. Zwłaszcza, że chodzi o kraj z wielkimi zasobami surowców energetycznych. Jego kontrolowanie gospodarcze i polityczne umocniłoby pozycję Moskwy na tym rynku - a to może oznaczać w przyszłości dyktowanie warunków Polsce, tak jak Rosja czyniła to już wobec Ukrainy, Gruzji i Białorusi.

 

 

(Ten tekst pt. "Trzy w jednym, czyli katar w Azerbejdżanie" ukazał się w ostatnim numerze tygodnika "Gazeta Finansowa")

 

Nasz rząd i nasza partia rządząca wkładają wiele wysiłku (i pieniędzy podatników), aby udowodnić wszem i wobec, że żaden tam kryzys Polsce nie zagraża. A kto mówi inaczej (prezydent, PiS) tylko straszy biednych Polaków, wykorzystuje nasze lęki i manipuluje Polakami…