"Na pohybel Tuskowi!" - rzekł Rodak

Lech Kaczyński wygrał wyścig nerwów. Pokazał, że ma rzecz w polityce niezbędną: psychiczną odporność i polityczne "jaja". Grał swoje. Nie dał się sprowokować. Być może byliśmy dzisiaj świadkami przełomowego momentu w walce o prezydenturę 2010.

 

                                                                                   ***

 

"Vox populi, vox Dei" - głos ludu, będący głosem Boga, objawił się na lotnisku we Frankfurcie nad Menem. Dodajmy - polskiego ludu. Siedzieliśmy z wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego Adamem Bielanem nad szklankami wody mineralnej gazowanej (wiadomo: PiS - partia abstynentów…), a może i niegazowanej. Czekaliśmy na samolot do Baku w Azerbejdżanie, gdzie udawaliśmy się na obserwację wyborów prezydenckich w tym kraju, gdy, jak z podziemi, wyrósł Rodak, podszedł do nas, stuknął pięścią w blat naszego stolika i powiedział dobitnie: "Na pohybel Tuskowi!" Rodak wyglądał na człowieka inteligentnego, a i gadał do rzeczy. Jak widać.

 

                                                                                   ***

 

Marszałek Komorowski był łaskaw błyskotliwie, jak zwykle zauważyć, że "głowa państwa jest tylko jedna. " OK., ale dlaczego mówi o tym jeździec bez głowy?

 

                                                                                   ***

 

Azerbejdżan, dzień pierwszy. Ląduję wczesnym wieczorem czasu miejscowego, czyli po południu według czasu polskiego. Lot z Frankfurtu trwa 4 godziny, ale tylko dla tych, co wysiadają w azerskiej stolicy - Baku. Reszta podróżuje dalej, do Iranu. To mój drugi pobyt w tym kraju, ale pierwszy był dawno, dawno, z 8 lat temu. Z tamtej wizyty zapamiętałem przede wszystkim wielopiętrowy, podniszczony budynek w centrum stolicy, w którym na wszystkich piętrach gnieździli się (to dobre określenie) uchodźcy z Nagorno-Karabach, wtedy już zajętego przez Ormian. Przez lata Związku Radzieckiego i podgrzewanych przez Sowietów waśni narodowościowych władze Azerbejdżanu uciskały Ormian, stanowiących większość, w tym regionie. Fala ormiańskiego gniewu rosła, rosła aż - już, gdy oba kraje odzyskały niepodległość - nastąpiła erupcja: 750 tysięcy (!) Azerów zostało wyrzuconych ze swoich domów, granica została faktycznie zamknięta, a Górny Karabach stał się częścią Armenii.

 

Jak zawsze bywa w tego typu konfliktach, obie strony mają swoje racje, "żelazne argumenty" i spisane rachunki: krzywd swoich i win cudzych. Armenia kładzie nacisk na przeszłość, tę dawniejszą i tę radziecką. Azerbejdżan - na wymuszony exodus Azerów po upadku ZSRR. Końca konfliktu nie widać. Przenosi się on na wszystkie dziedziny życia. Ostatnio międzynarodowa federacja piłkarska UEFA przyznała tzw. obustronny walkower, bo w eliminacjach Mistrzostw Europy 2008 obie reprezentacje, choć były w jednej grupie, nie były w stanie grać ze sobą, nie były w stanie uzgodnić ani terminów spotkań ani warunków ich rozgrywania. W praktyce nie ma połączeń lotniczych między Armenią a Azerbejdżanem, choć są to sąsiedzi. Jeżeli ktoś np.  przyleci do Baku, a następnie ma lecieć do Erewania, to musi zrobić to… z przesiadką w Tbilisi lub Moskwie. Zamiast więc godziny, półtorej stracić musi 5, 6, 7. I nie da się tego zmienić - przynajmniej nie teraz.

 

Ląduję w Baku, w porcie lotniczym noszącym imię, oczywiście, prezydenta Gajdara Alijewa. Gdy byłem tu pierwszy raz, bodaj w 2000 roku prezydentem był wówczas właśnie Alijew. Podobno przez te lata niewiele się zmieniło, ale zmienił się… prezydent. Starego zastąpił młody… Alijew. I jak można oczerniać władze w Baku, że nie ma zmian?

 

Z lotniska jedziemy drogą bardzo dobrą, ale już w mieście zaczynają się wertepy i wyboje. Do hotelu docieramy prospektem… Gajdara Alijewa. Ten były przywódca Komunistycznej Partii Azerbejdżanu 15 lat temu przejął władzę, która leżała na ulicy po stracie przez Baku regionu Nagorno-Karabach. W zdobyciu władzy dopomógł mu zbuntowany garnizon wojskowy, którego dowódca został - w nagrodę - premierem. Dziś już nikt nie pamięta o pułkowniku Hussejnowie, który szefem rządu był bodaj 3 lata - bo Azerbejdżan kojarzy się na świecie z dynastią Alijewów. Po 10 latach rządów ojca stary Gajdar mianował premierem syna Ilhama, aby po dosłownie dwóch miesiącach (!) zrobić z niego prezydenta (sierpień - październik 2003). Opozycja mocno kwestionowała wówczas praworządność wyborów, ale wyników to nie zmieniło, tym bardziej, że i USA i Unia chciały polityki kontynuacji zacieśniania ekonomicznych relacji z Baku (czytaj: inwestycji oraz zwiększania swojego eksportu).

 

                                                                                    ***

 

Powodem mojego przyjazdu do "Azarbaycan Respublikasi", czyli Republiki Azerbejdżanu są wybory prezydenckie. Dla tego młodego państwa (niepodległość od ZSRR uzyskało w końcu sierpnia 1991 roku) są one testem na demokrację i przestrzeganie europejskich standardów. Startuje 7 kandydatów, w tym urzędujący prezydent Alijew, ale także inny Alijew Fuat z partii liberalno-demokratycznej. Najstarszy kandydat ma 50 lat, najmłodszy 38, ale wygra ten, który ma 47 i sprawuje tę funkcję. Alijew-junior jest politykiem rozsądnym i racjonalnym: przykładem tego jest zakaz umieszczania jego portretów na bilboardach i w ogóle w miejscach publicznych. Było to udziałem jego ojca, a więc starego Alijewa, ktory stał na setkach pomników i patronował jeszcze większej liczbie ulic, placów, szkół i itd. Po jego smierci stare-nowe lizusy chciały takim "kultem jednostki" wkupić się w łaski nowego prezydenta. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu i błyskawicznie ośmieszono rzecz całą, gdy, jak grzyby po deszczu, w całym kraju wyrosły setki prezydentów Alijewów patrzących z ojcowskim zatroskaniem we wszystkie strony świata. Ów "kult jednostki" tworzyły, zarówno lokalne władze, jak i biznes. Sam Alijew wykazał polityczny instynkt, zakazując propagandy swojej osoby, a może też i wiedział, że i tak wygra najbliższe wybory, mając poparcie zapewne nie mniejsze niż 70 %.

 

Czy to oznacza, że w Azerbejdżanie nie ma kultu jednostki? Oczywiście jest. Bohaterem narodowym jest Alijew-senior. Jest wszędzie. To ojciec nowoczesnej państwowości azerskiej - państwa, które do upadku ZSRR cieszyło się w XX wieku własnym bytem państwowym jedynie przez 2 lata (maj 1918 i powstanie Demokratycznej Republiki Azerbejdżanu - kwiecień 1920 i najazd Armii Czerwonej). Skądinąd wydaje się, że kult Gajdara Alijewa jest przynajmniej w części wzorowany na kulcie innego "Ojca Narodu", za miedzą, u sąsiada - w Turcji. Tam Kemal Pasha (nazywany też Atatürkiem) - założyciel laickiego państwa muzułmanów, tu Alijew - również, tyle że 80 lat później, założyciel laickiego państwa muzułmanów. Podobieństwo wydaje się być wyraźne.

 

A propos religii. Prezydent Alijew stara się bardzo być prezydentem wszystkich wierzących Azerów. W tym roku uczestniczył w inauguracji funkcjonowania jedynego kościoła katolickiego w Baku, wysyła listy na wszystkie święta prawosławne, no i oczywiście, respektuje fakt, że przeszło 93 % obywateli Azerbejdżanu to muzułmanie (przynajmniej na papierze, bo zdecydowana większość z nich nie praktykuje). Co 40-ty mieszkaniec republiki to prawosławny Rosjanin, prawie tyle samo jest prawosławnych Ormian.

 

 

 

Tyle oficjalna statystyka. Ale faktem jest, że w stolicy, w Baku, ale nie tylko powstaje coraz więcej meczetów, fundowanych przez Iran lub Arabię Saudyjską. Do otwartego w tym roku, tzw. meczetu piątkowego w pobliżu Icheri Sheher, czyli Starego Miasta stolicy kraju, co tydzień, coraz tłumniej, suną młodzi i bardzo młodzi, brodaci mężczyźni w tradycyjnych islamskich strojach i w przydeptanych, pielgrzymich sandałach… Czy to nowa twarz Azerbejdżanu - Azerbejdżanu przyszłości?

 

 

 

Prywatna - jak chcieliby nieszczęśni doradcy premiera - eskapada prezydenta Kaczyńskiego do Brukseli zakończyła się sukcesem. Prezydent pojechał nie przez biuro podróży i nie do Belgii, ale na szczyt UE i siedział jako główny przedstawiciel Polski, a nie stał jak nieproszony przybysz - a tak miało być według rządowej propagandy.