Giedroyć i Kaczyński

                                                                                         ***

 

Drugi dzień bez polityki na blogu. Dzwonił co prawda dzisiaj dziennikarz z jednej z gazet codziennych i zadał parę politycznych pytań - gdy grzecznie odpowiedziałem, stwierdził, że obiecałem na blogu, że wyłączam się z polityki, a tu, proszę, mówię o polityce. Odparłem, że obiecałem, że nie będę pisał o polityce na blogu, a nie, że w ogóle samoknebluję się na wakacje...

 

A więc dziś: "zero" polityki w tzw. pamiętniku osobistym, a poza internetem - proszę bardzo...

 

                                                                                        ***

 

Dziś upływa 102 rocznica urodzin Jerzego Giedroycia. Przedwojenny konserwatysta z "Polityki" (nie mającej nic wspólnego z "Polityką" - tygodnikiem z PRL) i "Buntu Młodych", żołnierz Andersa, ojciec  "Kultury", wydawanej niegdyś w Rzymie (o czym dziś już mało kto pamięta), a potem w Paryżu, a właściwie pod Paryżem, w Maison Lafitte. Sam prawie nie pisał, za to redagował i miesięcznik (w okresie wakacji: dwumiesięcznik), ale też bardzo ważne "Zeszyty Historyczne", będące dla nas, historyków, skarbnicą wiedzy, a nieraz cennym źródłem historycznym.

 

Poznałem osobiście Giedroycia w 1986 roku. Właśnie ukończyłem studia historyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Podstępem - fałszując dokument na użytek Wojskowej Komendy Uzupełnień - zdobyłem paszport i wyjechałem na wakacje do Belgii, do mojej belgijskiej (a właściwie walońskiej) matki chrzestnej. Miałem wizę belgijską, nie miałem francuskiej. Co prawda kontrole na granicy były symboliczne, ale nie chciałem ryzykować i -dodatkowo - zostawiać śladu w paszporcie, że byłem we Francji. Granicę Belgii i Francji przekroczyłem więc nielegalnie: znajomy związkowiec z belgijskich chrześcijańskich związków zawodowych CSC, Polak, Tadzio Oruba podwiózł  mnie swoim samochodem pod Valenciennes (skądinąd mieszka tam spora polska kolonia) i wysadził przy autostradzie. Byłem więc już we Francji. Dotąd pamiętam tę jazdę, lekko z duszą na ramieniu, bocznymi drogami i przekraczanie granicy gdzieś z dala od głównego szlaku - granicy, na której nie było ani pół strażnika.

 

Padał deszcz, z autostopu wyszły nici. Podjechałem do Valenciennes, wziąłem pociąg do Paryża. Miałem ze sobą przemycone z Polski podziemne wydawnictwa NZS, "bibułę " - jak to określano i za czasów konspiratora Piłsudskiego (taki był zresztą tytuł jego książeczki wznowionej po latach w drugim obiegu) i za naszej konspiracji. Z paryskiego dworca zadzwoniłem na numer, który znalazłem w książce telefonicznej. Usłyszałem, że mam zaraz przyjeżdżać.

 

Podmiejską kolejką dotarłem do Maison Lafitte. Gdy przekraczałam próg willi, stojącej wzdłuż szeregu podobnych budynków na niepozornej ulicy, mocno biło mi serce. To było kultowe miejsce. Im bardziej atakowane przez komunistyczną propagandę, tym bardziej cenione w kraju. Po stanie wojennym w Polsce kolportowano miniaturowane wydania "Kultury " w dziesiątkach i setkach tysięcy egzemplarzy, a dodatkowo przedrukowywano liczne książki z tzw. Biblioteki "Kultury". To była "Kulturo-mania", a Giedroyć - ten samotny, podparyski biały żagiel był wielkim autorytetem. Ne obchodziły nas specjalnie jego spory z emigracją niepodległościową. To było dla nas cokolwiek abstrakcyjne... Liczyło się to, że ten człowiek od dziesiątków lat walczy z "komuną" i jest dla komunistów ością w gardle.

 

I tak poznałem pana Giedroycia. Siwy dżentelmen z apaszką pod szyją, średniego wzrostu, patrzący uważnie na rozmówcę i pilnie słuchający, świetnie zorientowany w sprawach krajowych. Opowiadałem o podziemnym NZS-ie we Wrocławiu (kierowałem wtedy strukturą Zrzeszenia na Uniwerku - przejąłem szefostwo od... Bogdana Zdrojewskiego, aby z czasem przekazać je... Grzegorzowi Schetynie - takie to były piękne czasy!) i o tym, że  NZS odradza się w skali kraju. Rozmowa trwała może pół godziny, 40 minut. Giedroyć trochę mnie przepytywał, rzeczywiście zainteresowany w tym, co sądzą młodzi ludzie w kraju, a z pytań widać było, że doskonale wie o czym jest mowa i że wiedzę czerpie nie tylko z druków bezdebitowych, ale też z rozmów z licznymi gośćmi odwiedzającymi go prosto z Polski.

Na koniec wziąłem też, pokwitowawszy starannie, trochę pieniędzy dla NZS. Wcześniej przekazałem Redaktorowi mój tekst, który pod pseudonimem wówczas przeze mnie używanym: Aleksander Wołyński wkrótce ukazał się na łamach "Kultury" jako "list do redakcji". W czasie tej wizyty poznałem również słynną Zofię Hertzową, która była swoistą opoką Maison Lafitte od strony organizacyjnej, faktycznie tam rządziła i "kierowała" ruchem gości.

 

 To było 22 lata temu. Zapamiętałem ten dzień.

 

Gdyby... Gdyby Giedroyć żył dzisiaj - co by myślał, jak działał? Pewnie wymknąłby się schematom. Nie popierałby zapewne żadnej z  istniejących partii. Jestem pewien, że gdy chodzi o swoją ukochaną politykę wschodnią, czyli, jak ją wtedy określano: ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś) to najbliżej byłoby mu do... Kaczyńskich. Na pewno byłby sceptyczny co do umizgów wobec Rosji, jakie mają miejsce w ostatnich 10 miesiącach, jak i wyraźnego schłodzenia naszych relacji z Kijowem (to również grzech tego czasu). Ale z kolei to bardzo prawdopodobne poparcie dla wizji polskiej polityki wschodniej prezydenta i PiS z całą pewnością nie oznaczałoby akceptacji - ze względów ideologicznych - dla PiS jako takiego. Dotyczy to zresztą również innych ugrupowań.

 

 

 

Nie rozumiem TVP Info. Oglądałem wczoraj wieczorne wiadomości wraz z moim 18-letnim synem. Ważna, znacząca informacja o świetnej, potrzebnej inicjatywie, jaką był bieg dla uczczenia Powstania Warszawskiego - doskonała, bo nie-martyrologiczna promocja historii i patriotyzmu znalazła się w hierarchii wydawców wieczornego dziennika na szarym końcu, zaraz po "newsie" o... wyścigu panien młodych po darmową suknię ślubną w jednym z amerykańskich miast.

 

Żenada. Więcej komentarza nie będzie.