Jawna rozmowa supertajna

Swoją drogą nieznani sprawcy: Sławomir N. i Jarosław F. informując dziennikarzy na prawo i lewo o mającej się odbyć rozmowie telefonicznej Tusk-Cheney zachęcili wywiady kilku krajów do podsłuchania i zanalizowania tej rozmowy. Na ołtarzu punktów sondażowych chłopcy z Platformy złożyli bezpieczeństwo państwa. Byłoby śmieszne, gdyby nie było groźne.

 

 

                                                                                         ***

 

Sporo poczytałem sobie o "Dżumhurijat Misr Al-Arabija", czyli Arabskiej Republice Egiptu (Egipt po arabsku to Misr, ale w dialekcie egipskim - Masr) zanim tu przyjechałem. Ale sterty informacji o kulturze, historii, zabytkach, geografii, ustroju czy sztuce kulinarnej nie zastąpią własnego, osobistego "dotknięcia" danego kraju. A więc staram się dotknąć, choć zazdroszczę trochę Howardowi Carterowi, lordowi Carnarvonowi i innym archeologom, odkrywcom i hobbystom, którzy w Egipcie spędzili kilkadziesiąt lat (ten pierwszy, sponsorowany przez tego drugiego odkrył w 1922 roku m.in. słynny grobowiec Tutenchamona wykuty w Dolinie Królów).

 

Kair jest stolicą kraju, który nie może doliczyć się ilu ma obywateli. Wiadomo, że jest to najliczniejszy kraj arabski i druga pod względem demograficznym potęga Afryki. Ale niektóre źródła podają 81 mln 714 tys., inne już znacznie mniej, bo 68 mln (jeszcze inne, najstarsze - 57 mln 556 tys. oraz 53,2 mln - to z 1990 roku). Doliczmy jeszcze przyrost naturalny rzędu 2% rocznie. Podobno co 7-8 miesięcy liczba ludzi wzrasta o 1 milion.

 

Ale więc tłok w Kairze dziwić nie może. W dzień jedzie się tu nie tyle w sznurze czy rzece, ale wręcz w morzu, oceanie samochodów. Ocean pulsuje: światła obowiązują, albo i nie, czasem ruchem kieruje policjant - też człowiek i może się akurat zagadać z kolegą, kuzynem czy sąsiadem, nie wnikam, nie pytam, trzeba walczyć o byt, bo trąbią z prawej i lewej, z przodu i tyłu, nie ma w praktyce żadnych pasów ruchu, auta płyną 4 strumieniami, nieustannie krzyżując się, mieszając, zjeżdżając w tę i w tamtą i z powrotem w permanentnym slalomie, w walce o każde 5 metrów jezdni.

 

Widziałem setki i tysiące samochodów - i nie zauważyłem, żeby jakimkolwiek kierowała kobieta. To trochę zaskoczenie, bo Egipcjanki - w porównaniu z kobietami w innych krajach arabskich - noszą się często z europejska i są bardziej samodzielne.

 

Wszędzie ludzie, ludzie, ludzie. W pierwszej chwili wydaje się, że to drugie Chiny czy Indie. Tymczasem demograficzna statystyka szokuje: gęstość zaludnienia jest… niższa niż w Polsce! Zaledwie 82 osoby na kilometr kwadratowy. Ale tak naprawdę nie ma tu żadnej niespodzianki - ludzie mieszkają, jak przed wiekami, przeważnie wzdłuż Nilu. Gdyby nie ta najdłuższa rzeka Afryki Egipt składałby się głównie z bezludnej pustyni. Tradycyjni pustynni koczownicy - Berberowie (mieszkający czy raczej: wędrujący także po kilku innych krajach Afryki Subsaharyjskiej) jakoś by to wytrzymali - w Egipcie skupili się w regionie Pustyni Zachodniej - ale fellachowie, czyli arabscy Egipcjanie już nie. A ci drudzy stanowią, znów według różnych danych, od 89 do 94 % społeczeństwa Egiptu.

 

Zatem tłok. Wszędzie. I nie tylko na ulicach, chodnikach, ale też na lotnisku i to po 3. w nocy. Nawet w siedzibie parlamentu roi się nie tyle od posłów, co różnych pomocników i funkcyjnych (metoda prezydenta Mubaraka na walkę z bezrobociem w Kairze?).

 

Tłoczno i głośno. Bo samochody trąbią niemal nieustannie, jakby kierowcy trawestowali starożytną sentencję "używam sygnału dźwiękowego - więc jestem". Bo ludzie przekrzykują się nawzajem, gestykulując obficie: wygląda to z zewnątrz na kłótnie, ale to nie swary, to często przyjazne, choć wielodecybelowe pogwarki rodzinne czy w gronie kolegów.

 

Fajny jest "air-condition" w kairskich autach. Po prostu otwiera się okna. Na oścież, na przestrzał, dokumentnie. To sporo daje przy szybkiej jeździe, ale bardzo niewiele przy powolnym przebijaniu się w ulicznych korkach.

 

Mój kierowca jest spod Asuanu, najdalej na południe wysuniętego miasta Egiptu (Egipt graniczy tylko z 4 państwami: poza Libią - 1150 km, jeszcze z Sudanem - ta granica jest najdłuższa i liczy prawie 1300 km oraz z Izraelem - ponad 250 km i Strefą Gazy - ten odcinek graniczny jest najkrótszy, niemal symboliczny - 11 km, ale i tak w zeszłym roku był świadkiem nagłego, niekontrolowanego exodusu po wymuszonym otwarciu granicy). W aucie ma zepsuty zegar: jest noc, ale dla niego właśnie co minęła 17. Lecz szybkościomierz ma na pewno sprawny: nie schodzi poniżej 100-110 km na godzinę, z lubością wymijając inne, wolniejsze auta… z prawej i dobrotliwie pozdrawiając kierowców, których zostawia w tyle głośnym, mocnym trąbieniem…

 

Z okien hotelu "Semiramis Intercontinental Cairo" widać królową rzek - Nil. Mieszkam w zachodniej części miasta, pochodzącej w większości z XIX wieku, która ma bardziej europejski styl i wygląd, większą przestrzeń dla ludzi i pojazdów, więcej zieleni… Wschodnie dzielnice są takie bardziej… bliskowschodnie. Na ulicach, ciekawostka, tłumy mężczyzn… przy kioskach. Stoją, ale nie kupują, za to uważnie czytają wystawione gazety i czasopisma. Dzienników jest sporo, tygodników jeszcze więcej - tutaj ponoć każda partia ma swój organ prasowy.

 

Żeby wejść do naszego hotelu trzeba w jednym miejscu złożyć bagaże do prześwietlenia, a innym wejść. To i tak lepiej niż 15 lat temu, gdy byłem tu pierwszy raz, jeszcze pełniąc rządową funkcję: wówczas pod drzwiami mojego hotelowego pokoju cały czas dyżurował wartownik z karabinem…

 

Wizyta w parlamencie, czyli egipskim Zgromadzeniu Ludowym. Mają tu tylko jedną izbę, nie ma Senatu, ale nie ma co przyklaskiwać tym pozornym oszczędnościom: rolę izby wyższej spełnia Shura, czyli powiedzmy, ichni Senat, ale tylko z kompetencjami doradczymi i opiniotwórczymi. Utworzona 19 lat temu, ma 258 członków wybranych na długą, 6-letnią kadencję. I powoli się rozrasta: w poprzedniej kadencji liczyła 210 członków. Po raz pierwszy teraz wybrano do niej 10 kobiet (stanowią niecałe 4 %). Właściwy parlament jest większy: liczy zawsze co najmniej 444 członków. Co najmniej, bo prezydent może sam, osobiście, nie oglądając się na wyborców mianować do 10 deputowanych - podobnie jest w kilku krajach europejskich (w tej kadencji powołał, póki co, 7). Kadencja jest taka sama jak Shury, ale i prezydenta: 6 lat. Tak długa kadencja chyba, przynajmniej częściowo, wpływa na stabilizację życia politycznego. Kompletnie inaczej niż w Europie (w tym w Polsce!) politycy rządzą tu bardzo długo: prezydent Mohamed Hosni Mubarak od 27 (!), premier Kamal Ahmed al-Gansuri od 12 lat. W Europie podobną długowieczność polityczną co Mubarak mają tylko nieliczni monarchowie (i to też nie wszyscy), zaś co do premiera bodaj tylko szefowie rządów Islandii i Luksemburga rządzą dłużej niż al-Gansuri (2 miesiące temu z tego wyścigu politycznych matuzalemów odpadł premier Irlandii Bertie Ahern, mający kilkunastoletni staż).

 

A propos Mubaraka (niekiedy pisany jako: Mobarak): obradujemy w sali średniej wielkości, nad którą króluje wręcz monumentalny portret prezydenta Egiptu. Ma jakieś 4 na 8 metrów (może 7). Demokracja demokracją, ale kult jednostki musi być…

 

Żarty jednak żartami, lecz mówiąc śmiertelnie poważnie takiej realnej demokracji jak tu, choćby w islamskim opakowaniu można by tylko życzyć wielu krajom arabskim.

 

Pędzimy na lotnisko. Słowo: pędzimy - to ironia. Suniemy szeroką ulicą, która mogłaby w normalnych warunkach być 3-pasmówką, ale w Kairze jest nieregularną 4-pasmówką. Nieregularną, bo pasy jezdni wyznaczają w gruncie rzeczy ciągnące się auta. Jest nieznośny, lipcowy upał, a głośno jest tak, jak jest gorąco.

 

Kierowca jest flegmatycznym jegomościem i wcale nie przejmuje się, że wyprzedzają go, co i rusz, kolejne auta. Cóż, jest reprezentantem narodu o kilkudziesięciowiekowej historii. To, czy przyjedziemy na lotnisko punktualnie czy nie raczej go nie przejmuje - może ostatecznie wzruszyć ramionami i powiedzieć sentencjonalnie: "Cóż to wobec wieczności"…

 

Wraz ze mną jedzie poseł do parlamentu Luksemburga, a jednocześnie wicemer miasta Luksemburg. Przeżywa tę jazdę znacznie bardziej ode mnie: co chwilę trąca mnie, łapie się za głowę, wybucha nerwowym śmiechem i bez przerwy zerka na zegarek. Leci do Frankfurtu, 10 minut przed moim odlotem do Wiednia, a do tego nie jest jeszcze odprawiony (ja już to zrobiłem). Widać nie zna, biedak, zbyt dobrze specyfiki komunikacji drogowej w miastach arabskich i afrykańskich. A Kair jest i jednym i drugim.

 

Skądinąd ten 35-latek (politycznie - liberał) to ciekawy przypadek. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem podchodzi do mnie jeszcze w hotelu i mówi, że jest polskiego pochodzenia: jego dziadek pochodził z Polski. Nie znał go, bo zmarł, gdy matka Luksemburczyka miała 16 lat. Dziadek był polskim Żydem, nazywał się Spiro (a może raczej: Szapiro?). I ożenił się z… prawosławną Rosjanką. Wiceburmistrz Luksemburga opowiada mi te skomplikowane dzieje i puentuje: "A ja jestem katolikiem z Luksemburga…"

 

Na lotnisko oczywiście zdążyliśmy. Bo w Kairze zwykle wszystko dobrze się kończy…

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

W Polsce nawet z superpoważnej historii robi się szopkę. Rzekomo supertajna rozmowa między polskim premierem a amerykańskim wiceprezydentem była kilka godzin przed jej odbyciem nagłaśniana ze wszystkich sił przez współpracownika Tuska. Zamiast więc realnej polityki i realnych negocjacji było propagandowe widowisko. Miało tylko jeden cel: medialnie przykryć skuteczną, jak się okazało, wizytę Fotygi w USA. PO znowu na ołtarzu PR poświęciła realną i poważną politykę.