Akra - czyli handel uliczny

Ruch jest spory, korki o każdej porze dnia i wieczora. Dużo taksówek - doliczyłem się 3 rodzajów: 1) z tabliczkami czerwonymi, 2) żółtymi, 3) fioletowymi. Mimo wielu aut jest nieproporcjonalnie mało świateł, często ruchem drogowym kieruje po prostu policja. Przepisy drogowe nie są tu świętością. Czasem wręcz mam wrażenie, że to policjant stanowi przepis, ot, tak od razu, w biegu. Ba, sam jest przepisem. Na ulicach z bilboardów i plakatów odczytuję, czym żyje Ghana. Na rządowym budynku kilkanaście portretów przywódców z różnych krajów Czarnego Lądu i napis po angielsku: "Ojcowie afrykańskiej jedności". To politycy, którzy zakładali OJA - Organizację Jedności Afrykańskiej, późniejszą (obecną) Unię Afrykańską. Są też inne "oficjałki", np. pary plakatów przedstawiających prezydentów Ghany Kufuora i Brazylii - słynnego Lulę, goszczącego właśnie na ONZ-owskiej konferencji poświęconej problemom handlu i rozwoju. Głowa państwa Ghana chciała ogrzać własną głowę w blasku charyzmatycznego (i populistycznego) lidera największego kraju Ameryki Łacińskiej - a w krajach tzw. Trzeciego Świata Lula, "prezydent z ludu" cieszy się sporą renomą i sympatią.

 

Ale inne są niemniej ciekawe. Są religijne: np. adwentyści dnia siódmego reklamują się banerem. Są polityczne, ale nie urzędowe: przekrzywiona tablica informuje o konwencji Partii Ludowej (sprawdzam - to pozaparlamentarna opozycja. Tutejszy "sejm" jest zresztą zdominowany przez zaledwie dwa ugrupowania: Nowa Partie Patriotyczna i Narodowy Kongres Demokratyczny). Masę jest natomiast reklam czysto komercyjnych odwołujących się, co ciekawe, do futbolu. No i sporo na ulicach narodowych flag Ghany: chorągiewki o barwach zielono-żółto-czerwonych z czarną, pięcioramienną gwiazdą na środkowym, żółtym pasie.

 

Z kierowcą-przewodnikiem i trochę ochroniarzem Patrykiem przemierzamy stolicę Ghany. Mijamy takie same stacje benzynowe jak w Europie: brytyjskiego Shella i francuskiego Totala. Po prawej kilkunastu Murzynków-kilkulatków ugania się za starą piłką na jakimś klepisku. Kawałek dalej jest już regularne boisko z tumanami kurzu i tym samym widokiem: gromada kilkulatków, której w zwinnym, futbolowym przemieszczaniu się wcale nie przeszkadza, że na nogach mają klapki (wszyscy!), a nie adidasy.

 

Przejeżdżamy obok kliniki dentystycznej. Przed wejściem stoi tęga Murzynka w białym fartuchu. Czy to ona wyrywa zęby? Mnie, na szczęście, zęby nie bolą. Jedziemy główną ulicą Akry - Aleją Niepodległości. Widzimy swoisty, lokalny "Łuk Triumfalny", znacznie mniej monumentalny niż ten w Paryżu czy w Brukseli, z czarną pięcioramienną gwiazdą i napisem pod nią: "Wolność i Sprawiedliwość", a więc oficjalną dewizą tego państwa. Wędrujemy w kierunku Placu Niepodległości. W jego okolicach zgrupowano szereg ministerstw. Widzimy szyld najważniejszego z nich (w każdym zresztą państwie…) - Finansów i Planowania Gospodarczego. Przy Alei Niepodległości, przy Fortune House i Brennan Hall, tuż przy jezdni, na trawniku kilkanaście blisko 2-metrowych rzeźb. To coś w rodzaju afrykańskiej sztuki nowoczesnej, modernistycznej, a częściowo i abstrakcyjnej. Wygląda w każdym razie ciekawie.

 

Uliczni sprzedawcy oblepiają nas i nasz samochód co chwilę. Nie jest to trudne, bo oczywiście - mimo, że ledwie jest po 11. stoimy w korku. Kolejni czarni handlarze sprawnie lawirują między autami i oferują dosłownie niemal wszystko. Czego tu nie ma: małe płaskorzeźby, np. z napisem "Mama Africa", okulary przeciwsłoneczne, butelki z wodą mineralną (albo po prostu plastikowe woreczki z wodą), futerały na telefony komórkowe, samochodowa apteczka pierwszej pomocy (!) - sądząc po napisie: holenderska, scyzoryki, korkociągi, zegarki, kasety DVD i wideo, filmy pornograficzne, mapy Afryki, kalkulatory, małe flagi Ghany, miniaturowe, drewniane mapy Afryki oraz - osobno - Ghany, lornetki, laski, zabawki (np. ptaszki pociągane za sznurki, dziobiące bez opamiętania w drewnianą imitację ziemi), półbuty męskie, sandały, monstrancje złote i srebrne (!), przeciwsłoneczne nakrycia do aut, itp., itd. Na ulicach Akry handel kwitnie - zwolennicy detalicznego wolnego rynku byliby zachwyceni, ba, wniebowzięci, patrząc na ten widok.

 

Accra, czyli Akra z lotu ptaka wygląda na mniej chaotyczne i bogatsze miasto niż Lagos, ale to może tyko złudzenie. Na dworze ("na polu"- jakby powiedzieli w Małopolsce) wilgotny, oblepiający gorąc. Za to w hotelowym pokoju zimnica: air condition plus wiatrak u góry. Nie da się wytrzymać ani tu, ani tu. Wewnątrz wyłączam wiatrak, ale już nie klimatyzację, bo bez niej można się udusić - ona warunkuje przetrwanie. Na zewnątrz natychmiast jestem w stanie takim, jakbym wyszedł prosto spod prysznica - zwłaszcza w okolicach południa i wczesnego popołudnia.