10. festiwal kaczmarskiego undergroundu

W tej piwnicy zawsze wiele się działo. Oaza dla ptaków niebieskich, gdzie Skrzynecki między występy wtrącał to i owo, potrząsając dzwonkami na patyku. Ponoć spóźnieni na kabaret dostać się tu mogli już tylko małym, węglowym okienkiem, zsuwając się przez nie w dół, by efektownie wylądować... na scenie. Lokal wyjątkowy, Piwnica pod Baranami, tu pod ziemię zszedł 10. festiwal Jacka Kaczmarskiego Underground.
Pierwszy wieczór poprowadził Dave Nilaya, który również zaśpiewał. Walka włoskiego wokalisty z trudnymi dykcyjnie tekstami Jacka udała się, choć nie do końca. Niektóre słowa były dla Włocha za trudne, ale za to dostaliśmy ładunek emocji odbiegający od utartych konwencji. Pasujący do klimatu Piwnicy pod Baranami recital dała architektka i śpiewaczka operowa Marta Witosławska. Konwencjonalnym, operowym wstępem przygotowała publikę na wysmakowaną puentę! Wyszedł z niej prawdziwy architekt, kontroler budowlany, czy też inżynier z petrobudowy. Na scenie, nie przerywając ani na sekundę operowych wariacji, zaczęła zmieniać płaszcz, szpilki – na ubiór budowlany: kamizelki, kask, gumofilce. W każdym znajdowały się drobiazgi od dłut, narzędzi, do gorzelnych butelek oczywiście! Wow, naprawdę byliśmy w Piwnicy pod Baranami! Potwierdził to także występ Patrycji Polek i Adama Leszkiewicza, którzy weszli na scenę z ukulele, cymbałkami (które oczywiście cymbałkami wcale się nie nazywają!), fletem i ewentualnie gitarą. Przynieśli z sobą lekki powiew lukru z pieprzem.
Dwie ostre, soczyście czarne plamy atramentu zostawiły dwie królowe tego balu. W pierwszej części koncertu wystąpiła Eliza Banasik w akompaniamencie Kuby Mędrzyckiego. Repertuarem i techniką docierała do najdalszych zakątków wewnętrznego kamienia. Zanosiła tam najdrobniejsze, zapomniane emocje i jak imadło wyciskała wszystkie krople smoły w duszy. To, co dawno w piołunie, drgnęło że jeszcze tam jest. Jako zły ordynus-wulgarysta zapytałem, czy ktoś ją już do imadła porównał. Zrobiła oczy tak wielkie, jak ja, gdy ona śpiewała.
Wieczór kończyła zadziornie Justyna Panfilewicz z Cezarym Mogielnickim przy fortepianie. Chwytała czerń napierającej rzeczywistości, która atakuje z zewnątrz i miażdży ostatnie delikatnei bezbronne reduty wnętrza. Tak potężne możliwości daje twórczość Kaczmarskiego! I wybacz mi, Czytelniku, ułomne metafory. Zmiażdżony, wciśnięty w fotel, nie umiem przekazać mocy tych emocjonalnych niuansów. To, co zaprezentowały obie królowe jest nie do opisania. „Powrót”, ostatnią piosenkę wieczoru, zaśpiewały razem. Nastała noc.
Dzień drugi kaczmarskiego undergroundu zaczął się, jak pierwszy, od konkursów, gier, prelekcji. Tym jednak razem adresatami nie była szkolna młodzież. Spotkaliśmy się w Wieliczce zbierając się na wieczorny koncert. Wystąpiło Trio Łódzko-Chojnowskie. Trio, tyle że nie do końca, wszak tym razem  byli w duecie. Paweł Konopacki kreślił grubo i wyraźnie to, co w życiu skrywa się we mgle. A potem wraz z pianistą Tomaszem Susmędem przedstawił program „Sny i sny” oparty na nieumuzycznionym za życia cyklu cervantesowskim. Kropkę gęstego atramentu postawiła Panfilewicz.
Dzień zakończyła nocna mątwa śpiewów wspólnych. Kosmonaucka parafraza, iż „alkomaty wchodzą w stan nieomylności”, to zwykły kawał jest. Darujcie, już ballady kres.