O wierszowaniu luźno, luźniej, różnie...

Maj to uświęcony miesiąc poezji. Kwitnie prawie wszystko – czerwone róże, przydrożne kwiaty, chryzantemy, gałązki jabłoni, a nawet górskie dziewięćsiły – zali sypią się niczym łupież rozliczne konkursy literackie. Każda większa wieś chce mieć romans z Kalliope bądź Erato. A potem tę nadpodaż wierszorobów trzeba skutecznie strzyc razem z wieńcami laurowymi. A w tym jest fryzjersko sprawna i precyzyjna warszawska elita pismaków. (na hasło słowa – elita – odbezpieczam długopis). No cóż, z poetyzowaniem jest jak z odrą, każdy być może powinien to przejść i najszczęśliwiej we wczesnym wieku. Może by i wzorem przezornych rodziców, organizujących sesje „odrozakaźne” organizować programowe roznosicielstwo szlachetnego wirusa mowy wiązanej. Istnieje prawdopodobieństwo, że wirus ten przenosi się też drogą płciową.
Taki poe & poecica – gdy liryczne wyciągną macki
i z ochotą pójdą na całość (co niestety powszechnym się stało)
to potop -  poezjociąg –Stowarzyszenie a nawet – Związek Literacki.
Poezją (jak każdą sztuką) jest wszystko z wyjątkiem tego, co może tę sztukę przypominać. (Edward Stachura wiecznie żywy).
Oprócz błysku novum musi być patent na szczerość i uczciwość. Intencjonalność & intuicyjność. I wierność swojej idei. Byłem świadkiem gdzie przed sporym audytorium poetyckim stanął literat uznany – poeta i krytyk, wyga salonowy i oświadczył (m.in.) - „my Herbertoidzi”…A Joanna Siedlecka w książce „Kryptonim „Liryka” – nieco później dała dowody, że kilkanaście lat był on jadowicie aktywnym TW. Może dlatego nie przepadam za towarzystwem krytyków literackich. Bo krytyk to satyryk, tylko bez poczucia humoru. A co dopiero poeci – krytycy?.. Genialnie ten aspekt wyłuszczył wspaniały nieżyjący już Lodzermensch (a wcześniej wilniuk) – poeta Jerzy Jarmołowski. Cytuję z pamięci, więc być może cokolwiek niedokładnie: „najgorsi są poeci-krytycy, bo nie wiadomo , czy to jeszcze hiena, czy już padlina”. Ktoś kto tak mięsiście pisywał w PRL-u narażał się natychmiast na ostracyzm kontrolerów z ZLP. A taki problem  swoiście „logicznej dwoistości postaw” genialnie wprost wyłożył onegdaj Lech Wałęsa – czyli Sokrates z Polanek: „moja lewa noga – to lewica – prawa – prawica, a ja jestem między nimi”.
I tak luźno do tytułu nawiązując – okradziony poe w nieokreślenie kulistej nierzeczywistości (wg Vitkatiusa – glątwa  albo kac) pisze wiersz, w którym zastanawia się, czy po słowie wczorajsza miłość można postawić kropkę. Seryjny poet z encyklopedycznie uznanej stołecznej koterii, obłożony „pascalami”, wyobraża sobie, że mógłby zostać okradziony w niezbyt luksusowej agencji towarzyskiej. Kropka…  Ale cóż, w życiu trzeba grać tak, jaką się ma partyturę.
Powyższe dywagację są efektem ostatniej rozmowy ze znakomitym malarzem i poetą Jerzym Edwardem Stachurą (nazwanym przez stryja Steda – Juniorem ) w ramach romantycznego cyklu „na nic tu mędrca szkiełko i oko”. Dzierżę jego ostatni, jeszcze gorący tomik p.t. „O jedną miłość za daleko”. Kiedyś napisałem taką sentencję o jego wierszach – nie czytajcie Stachury – będziecie szczęśliwsi. To taka prawda ciemna i ulotna zarazem jak „Kawki nad łanem pszenicy” – obrazu z okładki tomiku, a nawiązującym do znanego dzieła Vincenta van Gogha, którego obrazy Jerzy mógłby fałszować (sic!;) bez większego wysiłku. On miał swoje Arles. Junior ma swój Grabówek.
Zawsze ciebie podziwiałem
królu ulicy Kalksztajnów
 i choć nie należałem do twojej świty
 postawiłeś mi kiedyś piwo-
 
Dzisiaj
do plastikowego kubka
wrzuciłem ci dwa złote—
 
A na Kalksztajnów
nowe pałace
i  bezkrólewie