W zaroślach czuć było Moskali

Bronisław Wojciechowski (ur. 1893), plutonowy II Pułku Ułanów Legionowych, z listu do Jadwigi Zaleskiej, ur. 1893, narzeczonej zamieszkałej w Piotrkowie Trybunalskim. Podczas bitwy miał 22 lata.
Walki pod Kostiuchnówką
6-10 lipca 1916 r. W ciągu miesiąca byliśmy bezustannie w boju i jak brzmi wczorajszy rozkaz pułkowy, „pułk mimo dłuższego odpoczynku nie tylko nie stracił na wartości bojowej, ale odwrotnie, powiększył swoją gotowość do walki, a ostatnie boje nie ujmują w niczym sławy tych, którzy walczyli pod Cycułowem, Rokitną i Smolarami”.
Mamy krótki, a zasłużony odpoczynek. Okrzepła nasza wiara w niedługich ale męczących bojach, nabrała dawnej ambicji żołnierskiej i podobno znów posypią się odznaczenia, choć nie z myślą o nich idzie nasz żołnierz do bitwy, a nawet Piłsudski wyraził się z największym uznaniem o II pułku ułanów.
Obecnie całe bez wyjątku Legiony stoją w rezerwie bawarskiego korpusu, we wsi Czeremoszno (o 6 km od Smolar). Radzi jesteśmy z wyłączenia ze składu armii austryjackiej, bo z Niemcami na froncie zawsze pewny interes.
Parę słów o ostatnich walkach. Mieliśmy walki i na pieszo i jako kawaleria. 6 bm. zaczęliśmy zasłaniać odwrót ze wzgórz za Wołczeckiem pod Kołodyą i Kostiuchnówką. Całą noc przeleżeliśmy w wykopanych przez siebie okopach w oczekiwaniu nieprzyjaciela.
7-go po południu Moskale zaczęli zbliżać się do nas w gęstych kolumnach. Coś imponującego było w tych milczących, miarowo się posuwających liniach wojska, które bez strzału szło na śmierć. Zadudniła nasza artyleria, posypały się szrapnele i granaty, czyniąc wyłomy w głębokich kolumnach rosyjskich. Nic to. Na miejscu jednych wyrastali inni i szli, szli...
Zarechotały nasze karabiny maszynowe, zbierając obfite żniwo śmierci, buchnęły strzały naszych karabinków. Jeszcze 1000 kroków, jeszcze 800, jeszcze 600.... Już są przy drutach. I huczą strzały armatnie, turkocze maszynowy karabin, grzmią salwy. A oni nic, idą i idą. Muszą dojść! Nic już nie zdoła ich zatrzymać. Ani druty kolczaste, na których prężą się ich pokaleczone ciała, ani nasze bagnety...
Nasz szwadron, wespół z jedną kampanią piechoty, stoi na lewym skrzydle na łączce nad niewielkim strumykiem. W pobliskich zaroślach czuć Moskali. Jeszcze tylko rzadkie padają strzały, ale za chwilę runie na nas potęga wraża.
Z prawego skrzydła naszego idą te masy nieprzeliczone. A gdy zbliżyły się do okopów na 1000 kroków, otrzymujemy rozkaz wycofać się.
Pole odwrotu wąskie, narażone na strzały. Każdy pluton musi przedostać się przez drogę i most, aby przypaść do pobliskich okopów, gdzie stoją karabiny maszynowe i strzelać, strzelać...
W tył zwrot. Maszerować. Po chwili znowu w tył zwrot i naprzód... Tak manewrując wobec nieprzyjaciela wycofujemy się do drogi. Strzały padają coraz gęściej. Aż wreszcie przechodzimy biegiem przez krytyczne miejsce na drodze i do okopów.
Przed nami szara masa atakująca. Zajmujemy flankujące okopy na wzgórzu, na skraju lasu. Nasz pluton na skrajnym prawym skrzydle. Na lewo od nas, pod kątem, ustawił się w zaroślach szwadron szósty. „Strzelać!” Padają strzały. Walka wre.
Nowe rozkazy. Trzeci szwadron ma zająć nasze pozycje, a my maszerujemy do koni. Czyżby to był spoczynek kilkugodzinny, czy może nieprzyjaciel odparty? Nikt nie wie co to znaczy, ale każdy czuje za sobą szalone zmęczenie dwóch dni pracy, dwóch nocy nieprzespanych. W „Nowym Jastkowie” (osada wojenna przy pozycji) stoją nasze konie. Czekają osiodłane na swych panów i przyjaciół. Rwą się i niecierpliwią. Hej! Koniki wy kochane. Znów przy was jesteśmy i z wami. Czy powieziecie nas na nowe boje i zwycięskie walki?
Zbieramy się konno. Nowe rozkazy. Szwadron rozjeżdża się plutonami osłonić odwrót poszczególnych oddziałów piechoty. Więc znów do pracy, do naszej ułańskiej, na konia. Aż do najdalszych posterunków nieprzyjaciela.
Nasz szwadron prowadzi Spychalski. Jedziemy osłaniać odwrót piątego pułku Berbeckiego z „Nowej Rarańczy” (pod Wołczeckiem) i Legionowa.
Pułkownik daje krótki rozkaz: „Nawiązać łączność z  nieprzyjacielem zbliżającym się od Wołczecka.” Już...
Jedziemy kłusa. Szpicę prowadzi Spychalski. Na samym przedzie Książek na Husarku. Nadto ubezpieczenia boczne i łącznik z siłą główną, którą ja prowadzę. Minęliśmy Legionowo. Zbliżamy się do Nowej Rarańczy. Naprzeciw nas mkną jakieś konie. Co to? Biegną luzem. Kozackie konie. Chcemy je chwytać, bo to nasza zdobycz, ale trzeba rozkaz wypełnić, a za nami piechota i tak połapie owe konie i odda je nam. Jedziemy dalej. Widzę lekkie zamieszanie na szpicy. Po chwili strzał, jeden, drugi... dziesiąty... W tył zwrot. Galop! Ścigają nas kule nieprzyjacielskie, natrętne jak osy. Strzały padają z tyłu, z lewej strony. Ujechaliśmy kilometr. Dogoniła nas szpica. Są wszyscy, cali i zdrowi. Rozkaz spełniony. Nieprzyjaciel zdradził się strzałami, wiemy, gdzie jego pozycje. Jedziemy kłusem. Spychalski sam jedzie z meldunkiem do Berbeckiego, ja prowadzę pluton do najbliższego oddziału piechoty.
O pół wiorsty przy drodze rozłożony w tyraliery słaby oddziałek piechurów.
Co jest? - pyta ciekawie por. Mirski. Oddaję meldunek i chcę odjeżdżać za Spychalskim.
Musicie zostać z kilku jeźdźcami dla zasłaniania odwrotu - mówi do mnie por. Mirski.
Nie mam rozkazu pułkownika.

Na moją odpowiedzialność – gorączkuje się por. Mirski.
Rozkaz - odpowiadam i wraz z Książkiem i Kopciem odłączam się od oddziału w stronę Nowej Rarańczy, skąd przed chwilą przybyliśmy. Pluton odprowadza Podlaski.Już wiem, gdzie jest nieprzyjaciel. Jadę ostrożnie. Wyjeżdżam za Legionowo. Stajemy za szczytem ostatnich domków wśród drzew. Cisza. Oczekiwanie. Nasłuchiwanie. I widać, jak od strony Rarańczy zbliżają się pojedynczy piechurowie. My ich widzimy z koni, oni tym więcej nasze sylwetki na koniach. Posuwają się ostrożnie, nie strzelając.
Do rozkazu nie wolno mi się wycofywać; na rozkaz mam się cofać, trzymając się najmniej z 400 kroków od piechoty naszej. Od czasu do czasu rzucam wzrok za siebie. Jakiś jeździec mknie galopem. Meldunek. „Wycofywać się powoli w stronę Kunskoje. Czekać dalszych rozkazów”.
Odjeżdżam około 500 kroków. Staję, czekam. Na chwilę zniknął mi z oczu nieprzyjaciel; po chwili znów majaczą niewyraźne cienie wśród drzew lasu, na torze nowo zbudowanej kolejki. I znów mnie widzą, i ja ich widzę.
Znów oczekiwanie.
Z prawej strony droga do Nowego Jastkowa. Widać gromadki maruderów, zabłąkane kuchnie. Jakiś jeździec chce koniecznie jechać do Legionowa, aby napoić tam konia. Jakiś goniec mknie w stronę Nowej Rarańczy z meldunkiem do p. płk. Norwida. Za późno... Ani jeździec spóźniony nie napoi konia z czystych zdrojowisk legionowej osady, gdzie chciwie czerpią wodę nowi zdobywcy, ani goniec nie znajdzie pułkownika na opuszczonej pozycji. Zawróciłem ich z drogi. Ja i dwaj moi towarzysze ostatni odjeżdżamy z pola. Za nami kilkaset kroków wolnego terenu, a dalej wróg, prący naprzód.
Nowy meldunek otrzymuję: „Cofać się w stronę Kunskoje, połączyć się z plutonem, dalsze osłanianie odwrotu obejmie drugi szwadron”.
Jednak nie spotykam drugiego szwadronu. Bez oddania służby zejść z posterunku nie wolno. Pełnię ją dalej, rządząc się instynktem w dalszym cofaniu się. Po kilkunastu minutach doganiam szwadron jadący w tym samym, co i ja kierunku, oddaje służbę, przyłączam się do plutonu. Chwila wytchnienia, spokoju, zadowolenia ze spełnionego obowiązku. Wracamy do miejsca zbiórki pułku w Perekrestju. Tam zastajemy już niektóre oddziały. Meldujemy się komendantowi szwadronu. Po pół godzinie wzywa on nas i komunikuje, że pułkownik Berbecki polecił wyrazić nam pochwałę za doskonałą służbę, z tym, że z tą sprawą pójdzie dalej.
Jak szybko stało się to wszystko! O drugiej zaczęliśmy patrol. Jeszcze daleko do wieczora, a już spoczywamy. Czy można w życiu codziennym doznać tylu wrażeń w ciągu tak krótkiego czasu? Nigdy!
Kocham życie ułańskie!
W nocy tegoż dnia maszerujemy dalej. Wiemy wszyscy, czujemy to, że trzeba się cofać nad Stochód. Chodzi o to, aby nieprzyjacielowi utrudnić posuwanie się naprzód.
O pierwszej w nocy stajemy obozowiskiem nad drogą z Maniewicz - wsi do Maniewicz - stacji. Wszyscy zmęczeni, zalegli w spokoju przed końmi. I ja drzemałem.
Błysnęła lampka elektryczna. Zbliża się komendant szwadronu. Woła Spychalskiego.
- Trzeba wysłać najlepszego podoficera na patrol w stronę stacji Maniewicze. Kogo pan wyśle?
Widzę wzrok na siebie zwrócony.
Pojedzie plutonowy Wojciechowski.
Rozkaz.Z dwoma jeźdźcami (jeden z I i jeden z III plutonu) jadę w czarną noc, na niewiadome. Na stacji Maniewicze ma być drugi szwadron, ale nie na pewno. Mam rozkaz zbliżyć się do stacji, zbadać czy droga wolna, czy nie słychać strzałów w pobliżu, jednym słowem być tu i tam, widzieć dużo, samemu się nie zdradzić.
Jadę kłusa, jadę stępa.
Straszna niepewność. Szkoda, że przy mnie obcy ułani, a nie moi kochani towarzysze broni z II plutonu. Lepiej by z niemi było. Trudno.
Przede mną tętent. Co jest? Zjeżdżam na bok drogi. Czekam. W dali majaczą figury jeźdźców.
Stój! Kto jedzie? - krzyczę na cały głos.
Swoi - brzmi odpowiedź w ojczystym języku. Kamień spada z serca.
Co za swoi?
Drugi szwadron.
A tu patrol pierwszego.Krótka rozmowa. Informuję komendanta II szwadronu, gdzie stoi pułk i informuję o celu mego patrolu.
Rozkaz spełniony. Mogę wrócić do swoich. Raźno mknie „Wicherek” po wymoszczonej drodze. Szybko przybywam do pułku, melduję o wszystkim rotmistrzowi.
Za dwie godziny ruszamy dalej. Nad ranem stajemy w Gorodku (2 wiorsty od Maniewicz). Zdaje nam się, że tu będzie spoczynek. Gdzie tam. Zaledwie rozłożyliśmy się na trawie w ogrodzie, a tu przychodzi rozkaz siodłać konie. Nieprzyjaciel tuż za nami. Słychać wyraźne strzały. Ostoja wysyła silny patrol ubezpieczający. Pułk z karabinami maszynowymi cofa się w kierunku na Gradyski, Bolszoj Obzyr, do Stochodu.
Szybkim marszem ubezpieczonym jedziemy w oznaczonym kierunku. Do połowy drogi na szpicy jedzie pluton I, od połowy drogi nasz pluton. Droga nasza idzie wzdłuż dawnego frontu. Z prawej strony nieprzyjaciel może nam przeciąć odwrót.
Szczęśliwie przybywamy do Bol. Obzyra. Wypoczywamy kilka godzin. Po południu siodłamy konie i w drogę. Zjeżdżamy w las, zsiadamy z koni. Do okopów nad Stochód!
Konie odchodzą w głąb lasu, my maszerujemy nad rzekę. Obieramy pozycje. Ostatnie straże tylne ściągają przez pobliski most, zajmujemy pozycje, rozstawiamy placówki nad bagniskiem rzecznym. Przed nocą zapalono most. Ciężka służba, bo mało nas. Najwyżej cztery godziny będzie spać każdy w nocy. Główne nasze rezerwy nie nadeszły z tyłów. Musimy przetrzymać krytyczny czas. My, ułani, z których się śmieją, że się boimy okopów. Nieprawda! Jak potrzeba, byliśmy gotowi wszędzie do walki i nie splamiliśmy się. I my zaczęliśmy walkę okopową nad Stochodem i dopiero około południa zmieniła nas piechota.
Ale znów krótki był nasz spoczynek przy koniach. Już po dwóch godzinach przychodzi nowy rozkaz: „II szwadron alarm, kozacy przedarli się przez Stochód pod Stobychwą. Przepędzić nieprzyjaciela.” Jedziemy z lasu do pobliskiej Stobychwy. Stajemy przed komendą Legionów. Pada komenda: do walki pieszej, z koni!
W mig stoi szwadron w ordynku bojowym. Jenerał Grzesicki fotografuje nas ukradkiem, ale my to dobrze widzimy. Za chwilę maszerujemy na pozycję. Z lewej strony drogi łączka, pluton drugi i trzeci ma zająć pozycje wzdłuż rzeczki Stobychwy, wpadającej do Stochodu i obserwować sąsiednie wzgórza z lewej strony, na których pojawili się kozacy, ostrzeliwujący z polowych armatek drogę po prawej ręce od nas; pluton i i IV w rezerwie. Okopujemy się na mokrym terenie. Woda podcieka dołki. Nic to. Trzeba trwać. Obserwujemy jeźdźców stojących na wzgórzu. Drogą podciągają train’y, maszeruje niemiecka piechota.
Nagle wśród ciszy rozlega się znany nam huk i gwizd, a za chwilę trzy granaty padają tuż przy moście na łące, o kilka kroków od miejsca gdzie stał Spychalski, Podlaski i ja. Przypadamy do naszych okopów. Nowa salwa. Zadudniło w powietrzu, zatrzęsła się ziemia, posypały się na mnie grudki ziemi, gałązki wierzbiny, oblał mnie strumień wody. Granaty wybuchły tuż obok mego okopu w miejscu, gdzie przed 5 minutami leżeli dwaj ułani, Konopacki Karol i Machura, ale ci przed chwilą otrzymali rozkaz przesunięcia się na lewe skrzydło i nikogo w tym miejscu nie było.
Mieli szczęście, no i ja z Podlaskim (bo i jego ziemia obsypała) też mieliśmy troszkę szczęścia.
Przez trzy godziny leżeliśmy na łące. Artyleria strzelała, ale pociski przenosiły na drugą stronę drogi na train’y, uciekające drogą prostopadłą do naszej. Nie było już tak gorąco.
Wreszcie wycofano nas do Stobychwy, bo nadciągały już główne siły Bawarczyków. Myśmy swoje zadanie spełnili. Łataliśmy dziury, nieprzyjaciela nie puściliśmy, teraz nie puszczą go inni.
Odmaszerowaliśmy do lasu na obiad. Tam spędziliśmy czas do wieczora. Cieszyliśmy się, że nadchodzi chwila wypoczynku zasłużonego, bo już nadeszli Niemcy, a nie przeczuwaliśmy, że będzie trzeba przejść jeszcze przez największe piekło, w którym stracimy naszych kolegów i towarzyszy.
W nocy przyszedł rozkaz zajęcia okopów rezerwowych. Leżały one na wzgórzu, o wiorstę od przedniej linii, na miejscu widocznym i odkrytym. Nocą panował spokój. Wysyłano tylko patrole łącznikowe do pierwszej linii (na jednym i ja byłem i spotkałem ppłk. Norwida). Nad ranem spostrzegł nas obserwator nieprzyjacielski i zaczęła się muzyka.
Cztery razy w ciągu dnia rozpoczynali Moskale kanonadę do naszych okopów. Za każdym razem bili po godzinie lub dwóch, zasypywali nas szrapnelami, a później granatami ryli pole przed i za okopem. Około 300 pocisków wystrzelali w naszą stronę. A my siedzieliśmy bezsilni i odrętwiali w naszych okopach lub ziemiankach nakrytych daszkami, ochraniającymi od szrapneli. Od granatów nic nas nie chroniło. Byliśmy bezradni, jak człowiek, wokół którego biją pioruny i huczy burza. Gdy ogień zwiększał się, wypełzaliśmy z ziemianek, wkopując się pojedynczo w ziemię. Gdy trafi, niech jednego zabije, a nie kilku...
I trafił granat w ziemiankę, gdzie siedziało 5 ułanów. Jednemu głowę urwał przed wybuchem, pod drugim wybuchnął i poszarpał go na kawałki, dwu ciężko poranił w nogi, jednego skaleczył.
Jeden granat celny! A co by się stało, gdyby więcej było tak zwanych trefferów? Wkopywaliśmy się więc w ziemię, a każdy z nas nie wiedział na pewno, czy ochronę przed pociskiem robi sobie, czy grób sobie kopie. Przecież wytrwaliśmy z honorem do nocy.
Później, pełzając około dwóch wiorst, przedostaliśmy się do koni i przed nadejściem ranka osłonięci mgłą poranną udaliśmy się do Czeremoszna na odpoczynek. Tak przedstawia się nasza tygodniowa epopeja. Wynieśliśmy z niej dużo hartu i zdobyliśmy sobie dobre imię, spełniliśmy – co najważniejsze – swój obowiązek.
Dziś odpoczywamy, wracamy do sił, nabieramy mocy do nowych walk.
Ja czuję się teraz bardzo dobrze. O ile przed tym musiałem zdać we własnych oczach egzamin na żołnierza w polu, o tyle teraz mogłem się przekonać, że jako podoficer prowadzący garstkę żołnierzy nie splamię się, nie zawiodę pokładanego we mnie zaufania.
Pisane nad Stochodem, w lipcu 1916
***
Bronisław Wacław Wojciechowski (1893 – 1966). Żołnierz Legionów, działacz gospodarczy i polityczny, poseł na Sejm II RP (1928-1938), publicysta, tłumacz. Ojca jego zapisano jako "szlachcica nielegitymowanego", bez herbu. W 1905 jako uczeń I klasy gimnazjum brał udział w strajku szkolnym w Łodzi, działacz tajnych młodzieżowych organizacji niepodległościowych ("Zet", "Pet”), działacz „Drużyn Strzeleckich” i Zrzeszenia Organizacji Niepodległościowych „Zarzewie”. W 1921 roku dr nauk prawnych na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Od kwietnia 1915 w Legionach, uczestnik walk pod Kostiuchnówką (lipiec 1916) i Komarowem (sierpień 1918). W 1918-1919 uczestnik wojny polsko-ukraińskiej, w 1919-1920 wojny polsko-rosyjskiej jako oficer 9 pułku ułanów małopolskich Wojska Polskiego, w 1921 zdemobilizowany z pułku gen. Bór-Komorowskiego w randze rotmistrza, w 1938 roku major WP.
1921-1939 pracował w firmie naftowej "Gazolina" we Lwowie i Borysławiu. Od 1925 członek zarządu firmy, dyrektor oddziału w Borysławiu. 1928-1938 poseł BBWR.
We wrześniu 1939 zmobilizowany, członek sztabu obrony Lwowa przed Niemcami. Przedostał się w listopadzie 1939 do Warszawy, od 1940 praca konspiracyjna w Armii Krajowej, redaktor "Tygodnika Informacyjnego" i in.
Od 1945 w Łodzi, w 1950 usunięty z pracy jako przedwojenny oficer, montował chałupniczo wtyczki elektryczne dla rzemieślnika, potem udzielal korepetycji, pracowal jako tłumacz.
Odznaczony Krzyżem Virtuti Militari, czterokrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Dwukrotnie odznaczony Orderem Odrodzenia Polski (w okresie międzywojennym i w 1966).
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika goY

19-08-2014 [00:06] - goY | Link:

Szanowna Pani Tereso,
Sokole Oko

Prosimy o więcej takich tekstów!
tylko bez zbędnych "końcówek życiorysów"- szkoda paliwa

"Pochowajmy Ich" w naszych sercach jako - Herosów!

My młodzi! - nie chcemy wiedzieć co się z nami stanie! Oni pewnie tak samo myśleli.....? tak myślę.

Najlepszego,

Obrazek użytkownika Teresa Bochwic

19-08-2014 [20:55] - Teresa Bochwic | Link:

Dziekuję, uważam jednak, że warto pokazać, jak komuna niszczyła takich ludzi. Dziadek nie miał "koncówki", tylko tak został potraktowany. Niech młodzi wiedza, do czego nie warto wracać. 

Obrazek użytkownika goY

20-08-2014 [23:01] - goY | Link:

Bardzo dziękuję za odpowiedz i uwagi.
Znamy historię i nie jest problem domyślać się o losach Bohaterów walki o POLSKĘ - WOLNĄ I BOGATĄ w latach po- 45-ym i pózniej. Wspomnijmy gen. Fieldorfa, który zapłacił najwyższą cenę i wielu, wielu innych... . Co nie znaczy, że los Pani Dziadka był mniej ważny.

Również uważam, że wszystko jest ważne, a komunę należy nazywać po imieniu czyli: "cham na chamie jechał i chamem poganiał..." tylko najgorsze jest w tym to, że jedzie - "ten sam cham nadal, też dzisiaj i nikt go z konia jeszcze nie zwalił..."

Wszystkiego Dobrego, Pani Tereso,

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz

19-08-2014 [09:28] - Ryszard Surmacz | Link:

Piękny tekst. W taki sposób wykańczano tę polską inteligencję, która przeżyła II wojnę i pozostała w kraju. To klasyczny przykład. Bolesne jest to, że dziś bardzo wielu Polaków tego nie rozumie.
Pozdrawiam, Ryszard Surmacz