Słońce prosto w oczy

„ Zwycięzca śmierci, piekła i szatana”.
Słucham Chóru Archikatedry Warszawskiej i widzę Plac Piłsudskiego czternaście lat temu. 
17 kwietnia 2010 roku. Słońce świecące prosto w oczy nie tylko nam śpiewającym przez łzy słowa trudne do zniesienia w tej pustce po ludziach, po trumnach, które miały tu być, śpiewającym modlitwy jak wzywanie wszystkich sprawiedliwych, jak wyzwanie dla morderców. Zniknęła ta msza ze wszystkich mediów, dziś po ataku zielonych ludzików na polskie media zniknęła pewnie z archiwów i jest nie do odzyskania. Przez osiem długich lat nikomu nie przyszło do głowy, żeby ją pokazać każdego 17 kwietnia, nikt przez osiem długich lat nie próbował zrozumieć, co tam, wtedy, na Placu Piłsudskiego pełnym ludzi czekających na Nich, na zamordowanych,  się stało.
„Boże, coś Polskę” jak ostatni krzyk o ratunek rozrywało serca . Ale przedtem przechodził tuż obok nas głosiciel proroctwa, że „prezydent gdzieś poleci i wszystko się zmieni”. I jemu to słońce, bezlitosne dla sprawiedliwych i dla morderców, też świeciło prosto w oczy.
Przechodził obok nas świeżo wyrwany z objęć Putina człowiek, o którym wtedy nie wiedzieliśmy, z jakim uśmiechem przybijał żółwiki parę metrów od rzuconego w błoto ciała Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. 
Obecność tych ludzi, ich luz, ich beztroska, obraźliwie sztucznie maskowane  zadowolenie; - były nie do zniesienia.  Patrzyliśmy przed siebie, tam gdzie biało - czerwone flagi, i w myślach błagaliśmy – nie pozwólcie! Nie pozwólcie na to! Wierzyliśmy, że nie pozwolą.
Pozwolili. Nie zagłuszyli tych obrzydliwych kłamstw, nie przesłonili radości w tych ślepiach, słońce nie zgasło ze zgrozy.
I to był ten moment, w którym rozstrzygnęły się losy śledztwa smoleńskiego.
W tym momencie już wiedzieli, że nie ma żadnej kary.
 I nigdy nie będzie.