Ważenie ducha - wieś Ligota

Maj 2014. Znalazłem się tu przypadkiem. Nie miałem w tym rejonie Polski żadnego interesu poza pełnieniem  roli  osoby towarzyszącej. Tylko z grubsza wiedziałem dokąd się wybieramy, w trasę liczącą dobrze poza 100 kilometrów. W Ligocie, w czasie niespełna godzinnego pobytu, poznałem pana Tadeusza. Większa część naszej rozmowy była poświęcona tematom wiążącym się z Ukrainą. Zajęliśmy się nimi nie tyle  ze względu na  panujące wokół niej napięcie polityczne, lecz przede wszystkim dlatego, że pan Tadeusz, rocznik 1942, pochodził z Podola. Konkretnie on sam i jego rodzice wywodzili się ze wsi Biała położonej niedaleko Tarnopola. W roku 1945 opuścili tamte strony  i trafili na poniemiecką wieś, do krainy formalnie przypisanej Dolnemu Śląskowi choć swoim klimatem bardziej pasującej  do Wielkopolski. Zostali zmuszeni do wyniesienia się ze swego świeżo wzniesionego domu zgodnie z przepowiednią wrogo usposobionego ukraińskiego sąsiada:
- Jak szybko go pobudowałeś, tak szybko go zostawisz!
Jakiś czas temu pan Tadeusz odwiedził ze swoimi bliskimi rodzinną wioskę. Po domostwie już ani śladu. Został po wszystkim tylko jakiś kawałek płotu. Istnienie tej resztki, jak widzę, było i tak czymś ważnym. Syndrom pozostawania wygnańcem towarzyszy im wszystkim przez kilkadziesiąt lat. Pan Tadeusz, choć przecież wyjechał stamtąd  w wieku 3 lat czuje się jak najbardziej repatriantem. Powinien być szczęśliwy w tym miejscu gdzie wyrósł. Powodzi mu się tutaj bardzo dobrze, na pierwszy rzut oka widać, że należy to przypisać jako zasługę jego inteligencji, rzutkości,  smykałce do techniki, pracowitości. Inaczej pewnie by to smakowało, gdyby nie tamten gwałt, to niebywałe szaleństwo ludzi, którego groza przenika na pokolenia. Ukraińcy…
Na Wschodzie było przyjęte, ze w mieszanych małżeństwach córki były wychowywane w wierze swojej matki synowie zaś dziedziczyli wiarę ojca. Określenie wiary pociągało za sobą przynależność narodową. Do cerkwi chodzili Rusini, czyli Ukraińcy, zaś do kościoła (katolickiego) Polacy. Wyjaśniam to, żeby lepiej można było zrozumieć historię opowiedzianą mi przez pana Tadeusza, który w swym rozważaniu na temat sprawiedliwości i właściwych wyborów, ten przykład podaje jako centralny. Wydarzyło się to gdzieś nieopodal Białej. Ten przekaz  dotarł chyba już gdzieś kiedyś do mnie – ojciec pana Tadeusza i on sam przyjaźnili się z moim wujkiem – lecz teraz obraz ten w epoce zapominania i zamazywania okazuje się nader ważną korespondencją z przeszłością.
Syn Ukraińca i Polki powiedział swojemu ojcu, że matkę zabije.
- Dlaczego?
- Bo jest Polką. 
- Jak to zrobisz?
- Zastrzelę ją, mam karabin.
-  Co to za broń? Możesz mi ją pokazać? Chciałbym ją wypróbować.
Syn wręczył ojcu karabin. Ten obejrzał go z respektem i zapytał, czy nie mógłby go wypróbować, zobaczyć jak celnie strzela.  Poprosił, by młody narysował na stodole kółko. Gdy syn się tym zajął, został przez własnego ojca zastrzelony. Ten uczynił to, jak powiedział, w imię ochrony podstawowego porządku w świecie; porywanie się na swoją matkę jest dowodem ostatecznego zwyrodnienia i groźby takiej nie można tolerować.
 Człowiek ten potem musiał długo się ukrywać przed banderowcami. Jak zrozumiałem, przeżył, ale jaki był jego dalszy los tego się nie dowiedziałem.
Pan Tadeusz tym opowiadaniem oddaje honor Ukraińcom, by zaraz potem stwierdzić, że ci sprawiedliwi spośród nich to była mniejszość zdominowana przez nienawistników i niesłychanych morderców. Z drżeniem w głosie mówi o swojej ciotce ze Zbaraża przeciętej przez Ukraińców piłą i jej trzyletnim synku nabitym na sztachety płotu…
Cała tamta epoka zamknięta zostaje w sekundzie ciszy na przełknięcie gniewnej łzy... Znika to zaraz pod natłokiem spraw bieżących, podziękowań za przyjęcie, sposobieniem  się do odjazdu
Dla kogoś takiego jak ja, wiekowego, wychowanego w środowisku kresowiaków opis takich wydarzeń nie jest czymś zaskakującym, wokół pełno było podobnych wspomnień.  Zaległo to wszystko pod coraz grubszą warstwą gruzu codzienności. Wydawało mi się, że żyję innym czasem, poza polityką, bez jakiegoś baczniejszego  śledzenia bieżących wieści z Ukrainy i ze świata, ale to nieoczekiwane spotkanie z panem Tadeuszem i moja chełmska wycieczkę sprzed paru dni skłaniają mnie, wręcz zmuszają, do szukania odpowiedzi. Powinna ona być jasna i precyzyjna a tu wszystko jakieś takie trudne. Ale fakty, te moje nieoczekiwane spotkania z nieokreśloną materią,  są oczywiste nad wyraz - splatają się jakby w jakiś warkocz.
Dlaczego warkocz? Na stacji warszawskiego metra, Ursynów bodajże, wsiadła do wagonu grupka młodzieży. Jechali na manifestację, na wniesionej tablicy z jednej strony napis po ukraińsku, z drugiej po polsku. We włosach dziewcząt niebiesko-żółte wstążki. Poprawiali sobie nawzajem duże kotyliony w tych samych barwach, przyczepione do piersi. Zaskoczyło mnie to wszystko, a najbardziej zdumiał mnie zapał w ich oczach, widoma gotowość do poświęcenia się. Ot, szlachetna warszawska młodzież… Wszakże moje wewnętrzne przekonanie mówi mi twardo, że ci właśnie, widziani przeze mnie, młodzi ludzie na marsz  w Święto Niepodległości 11 listopada nie pójdą. Chciałbym się mylić.