Kościelne tradycje Donalda Tuska

Nie chodzi tu o kolędy śpiewane po niemiecku w domu dziadka - "Ich bin Danziger". Chodzi o tradycję całkiem świeżą, zaprowadzoną i kultywowaną przez Donalda Tuska. Tradycję cyklicznego kłaniania się Kościołowi wtedy, gdy zbliża się termin wyborów.
Zaczęło się od ślubu kościelnego, potem były rekolekcje w Łagiewnikach, i powołanie nowego kościoła łagiewnickiego, w międzyczasie przystępowanie do komunii św, - a wygląda no to, że elementem tej tradycji jest przystępowanie do sakramentów prosta z marszu, bez rachunku sumienia i spowiedzi - opłatki i chodzenie ze święconką. No i  dzisiaj mamy audiencję u papieża Franciszka.  Ktoś podobno pomógł w uzyskaniu tej audiencji, chyba nie Tomasz Turowski, chociaż mógłby być świetnym przewodnikiem premiera po Watykanie. Można się zastanowić, czy podpieranie się papieżem w tej kampanii wyborczej nie oznacza, że to już ostatnia kampania Donalda Tuska. No bo jeżeli teraz papież, to nie widać tego, kto mógłby być za  cztery lata.
Na wyczerpywanie się zasobów premiera wskazuje też ubożuchny zasób grepsów jakimi premier operuje. Do śp. Lecha Kaczyńskiego mówił, ze go nie potrzebuje, a do posła Piechy, ze mamrocze, dzisiaj to samo kieruje do Jarosława Kaczyńskiego. Zupę z Kowalskim już konsumował, klocki lego układał, Lechii Gdańsk kibicował, śpiewał przed kamerami. A nawyku do pracy nie posiada.
Chyba premier powinien pomyśleć, czy aby ktoś go z tą tradycją nie wpuścił w maliny.