Szczególne wrażenie na mnie, kiedy byłem tu przed 22, 21, 20 laty, ale też gdy bywałem dekadę wstecz i jestem teraz, wywierało i wywiera podróżowanie ruchomymi schodami. Są na tyle długie i pokonują takie odległości, że jedzie się nimi w dół czy w górę ładnych kilka minut: można wtedy zająć się pasjonującą obserwacją twarzy współpasażerów. Gdy jadę w dół - patrzę na tych, którzy zmierzają w górę. I odwrotnie: gdy po podroży „undergroundem” wyjeżdżam na powierzchnię, wpatruję się w mapę świata wypisaną na twarzach ludzi ze wszystkich kontynentów: turystów, „lokalsów”, studentów, przyjezdnych i miejscowych, menedżerów pod krawatami i budowlanców w drelichach, Białych, Murzynów, Żółtych, dzieci i staruszków, kobiet fascynujących swą urodą i kobiet fascynujących swą brzydotą, mężczyzn na kacu i przed kacem. Słowem: wszystkich.
Złapałem się, że mogę te „twarze Londynu” obserwować i obserwować, godzinami, bez przerwy. To zajęcie, które jest na tyle ciekawe i poruszające, że znudzić się nie może. Tak samo, jak dyskretne obserwowanie współpasażerów w samym metrze. Patrzeć tak, aby nie zwracać na siebie uwagi, aby nikogo nie urazić czy zakłopotać. Wyobrażać sobie ich, tych ludzi, historie. Który tutejszy, a który przyjezdny? A jeśli przyjezdny to od kiedy? Bo może przyjezdny, a już tutejszy, przez zasiedzenie? Skąd przyjechał? Kim jest? Pracuje? Studiuje? Bezrobotny? Co robił wcześniej? Do czego zmierza? O czym marzy? Chce wracać do swojego kraju? A może przeciwnie: każdą cząsteczką swojego ciała i umysłu myśli tylko o jednym: aby tu zostać? W Londynie, w tym raju, w miejscu szans i nadziei. A czasem też planecie okrutnych rozczarowań...
Uwielbiam jeździć londyńskim metrem. Owszem, brudniejsze niż to nasze jedyne polskie - warszawskie. Ale ta mozaika ras, narodowości, języków, ubiorów, fryzur, stylów zachowywania się w miejscu publicznym...