Uwaga! Na wstępie podkreślam, że piszę te słowa jako historyk, a nie jako polityk Prawa i Sprawiedliwości, żeby potem nie było, że Czarnecki (albo i szerzej: PiS) nic tylko myśli, w jaki sposób zgładzić politycznych oponentów.
Zatem będą to rozważania stricte historyczne. Nie ma mowy o żadnej, nawet najbardziej wyrafinowanej, aluzji do III RP i do obecnej władzy. Zacznę od stwierdzenia faktu: dziś władza – przynajmniej w Europie – jest znacznie mniej sroga niż to drzewiej bywało. Obecnie decyduje kartka wyborcza, a nie szpada. Ewentualnie duże pieniądze na kampanie, ale jednak nie arszenik. A kiedyś, Panie Dzieju, krew się lała, stosy płonęły i nie było zmiłuj.
Skądinąd współcześnie, nawet jeśli zabija się przeciwników politycznych, to czyni się to w sposób banalny i doprawdy mało finezyjny. Przed wiekami wszak wyobraźnia ludzka w kwestii nie tyle uśmiercania, co sposobu uśmiercania wrogów była bajecznie bogata. Teraz została tylko prostacka bomba, kulka albo kastet.
Mija akurat równo 500 lat od jednego z najbardziej makabrycznych wyroków śmierci w dziejach nowożytnych (oczywiście chodzi o wyrok nieformalny, mowa o praktyce). Wojewoda siedmiogrodzki Jan Zapolya, tłumiąc bunt węgierskich chłopów na terenie dzisiejszej Rumunii – ówczesny Temesvár, dzisiejsza Timoşoara – pojmał ich przywódcę Jerzego Dózsę. Ów węgierski, siedmiogrodzki Szela został żywcem upieczony na rozżarzonym tronie i zjedzony przez własnych ludzi. Nie wynikało to z kanibalizmu Madziarów – po prostu był to warunek podarowania im życia: skonsumować przywódcę! Wcześniej wszak zgrillowanego. Trzeba uczciwie przyznać, że ideolodzy „Polski grillującej” tacy okrutni jednak nie są...
Nasza polska królowa, Włoszka Bona Sforza po kłótni z synem, królem Zygmuntem Augustem wyjechała z Polski 42 lata po tym, jak w Siedmiogrodzie zjedzono Dózsę. Nie dała się namówić na oddanie swoich dóbr na rzecz króla Hiszpanii Filipa II. Chciała wrócić do przybranej ojczyzny, w której nie wszyscy za nią przepadali, ale nikt nie chciał jej zgładzić. Nie zdążyła. Otruł ją prawdopodobnie jej nadworny medyk Gian Lorenzo Pappacoda. Nie tak dawno minęła 456 rocznica jej śmierci. Jak widać, życie polityczne w Italii w owym czasie było bardziej „temperamentne” niż nad Wisłą. Tak zresztą jest do dzisiaj. W Camera dei Deputati piorą się po pyskach, a w naszym Sejmie niemal Wersal, tylko ta mowa nienawiści…
Za rok będzie równe sześć wieków, jak po sąsiedzku, w Czechach zaczęła się wojna religijna. Bezpośrednim powodem było spalenie na stosie profesora teologii Jana Husa. Nasza Rzeczpospolita była, jak wiadomo, „krajem bez stosów”. Ściślej rzecz biorąc, prawie bez stosów…. W I Rzeczypospolitej zdarzało się, że palono, ale na tle reszty Europy była to, w sensie ilościowym, kaszka z mleczkiem. Jakoś Polakom się nie chciało, co zresztą później opisywał Krasiński jako dowód na to, że to „letnia” religijność była powodem polskiej tolerancji. A w Czechach czy Niemczech, czy u dalszych sąsiadów płomienie buchały pod nieszczęśnikami wręcz hurtowo. Na tym tle w I RP pod tym względem uprawialiśmy skromną manufakturkę. Z dzisiejszej perspektywy mało już ważne czy nasi przodkowie nie palili wrogów z lenistwa czy byli po stokroć bardziej tolerancyjni niż europejskie otoczenie. Liczy się efekt. Tam palenie na stosach było regułą, u nas zaś – wyjątkiem od reguły.
Zaiste, zwolennicy Postępu mogą triumfować. Czasy mamy mniej okrutne niż kiedyś, władzę bardziej miłosierną, rządy bardziej dla ludu litościwe. Taki Tusk mógłby wieszać i ćwiartować, a on wiesza jedynie koszulkę w piłkarskiej szatni, a zamiast ćwiartowania woli „ćwiartkę”. I czemuż to, czemuż na tą naszą władzę tak narzekamy? Parę wieków wstecz byśmy z życiem nie uszli, a dziś Donald, ludzkie panisko, życia nie odbiera. Nawet bezczelnym, zadającym agresywne pytania: „Jak żyć, panie premierze?”.
*Artykuł ukazał się w „Nowym Państwie” (31.01.2014)
- Zaloguj lub zarejestruj się aby dodawać komentarze
- Odsłony: 1430