Ale stoczył się na poziom taniej publicystyki politycznej, takiej politgramoty, zgodnej z salonowymi modami (śląska wersja ekspisarza Janusza Andermana). No i nastał nagle czas Szczepana Twardocha. Odkrycie -dzięki „Arkanom”, gdzie od dłuższego czasu regularnie publikuje swój dziennik. Jego ostatnie rozważania o śląskim splątaniu, a jednak też -jednocześnie!- śląskiej prostocie są fascynujące. Opowieść o ludzkich losach w regionie, gdzie, jak pisze Twardoch, przedstawiciele rożnych nacji zabijali się nawzajem ,a śmierć ich jednoczyła (strasznie upraszczam dużo bardziej finezyjne zapiski autora...), gdzie Polacy zabijani byli przez Niemców, rewanżowali się im, a jednych i drugich zabijali Rosjanie- a tak naprawdę było to jeszcze bardziej skomplikowane- poraża, ale też wciąga. No i ta bezkompromisowość autora w sprawach bieżącej polityki, kulturalnych salonów, rzekomych autorytetów. Szacunek panie hanys od skromnego gorola... No i podziw za te okruchy literatury prawdziwej, poczucie, że obcuje się z pisarzem autentycznym, a nie „robionym” na siłę przez opiniotwórczą gazetę czy wydawnictwo...
Kiedyś moim przewodnikiem artystycznym po Śląsku - filmowym- był Kazimierz Kutz. Był, dopóki nie porzucił faktycznie Śląska dla polityki. Potem krótka fascynacja Wojciechem Kuczokiem, który wydawał się być kandydatem na ciekawego pisarza i poważnego Cicerone po Górnym Śląsku (piszę: Górny, bo jest przecież jeszcze Dolny Śląsk i Śląsk Opolski...).