"Eternal sunshine" (2004) - ciekawy film o miłości

Filmowy Joel Barish to trochę taki looser, przegrany, w kategoriach współczesnego świata wyścigu szczurów, gdzie przebojowość, pewność siebie, błysk i blichtr są podstawowymi, pożądanymi kategoriami każdej osoby. Joel jest notorycznie nieśmiały, więc gdy zwraca na niego uwagę Clementine Kruczynski, zachowuje się niezdarnie, nieumiejętnie, naturalnie.

Ona z kolei to wulkan nadmiernej spontaniczności. Może trochę płytkiej, ale ekspresyjnej. Niebieskie włosy, zaczepianie faceta, może powodowane właśnie jego nieśmiałością i wycofaniem. To... przydaje odwagi drugiej stronie.

Historia wydaje się typową, może nieco nudnawą historią jakich tysiąc, ona i on. Się zakochują. Może na chwilę. Muzyka w filmie - jak niemal cały film, łącznie ze zdjęciami, rekwizytami, dziś niezbyt pasującymi do wyobrażeń - jest "chropowata". To znaczy daje się ją wyczuć, usłyszeć, czasem jako pewien dysonans. Akcja jednak, zamiast rozwijać się zgodnie z planem staje się również "chropowata". Najpierw dziwna, potem mamy ewidentny strumień psychodeli, gdzie pewnej uwagi i umiejętności oglądającego potrzeba do połapania się, co jest czym i o co chodzi.

Więc wątek miłosny splata się z psychodeliczno-futurystycznym. To wszystko w realiach czasem ostrych obyczajowych kontekstów i scen. W filmie grają gwiazdy i tak doktora Mierzwiaka - znów polskie nazwisko - gra dwukrotnie nominowany do Oscara Tom Wilkinson. Jego sprytni i cwaniaccy współpracownicy to nie kto inny, jak Mark Ruffalo - Hulk z "Avengers" i Elijah Wood - Frodo z "Władcy Pierścieni". Najlepsza w tej śmietance aktorskiej jest jednak główna para, którą grają Kate Winslet i... uwaga, uwaga Jim Carrey.

Jim Carrey zasługuje na dodatkowe zdanie. Jest to aktor charakterystyczny. Korzystając z niesamowitej mimiki swojej twarzy, stworzył wiele bardzo szczególnych, nie do powtórzenia przez innych, kreacji. Tutaj jest odmienny niż w tych charakterystycznych rolach. Jest... ludzki. Zwyczajny, niezwyczajny, jak każdy z nas. Nie ma specjalnych mocy, poza byciem sobą, a bycie sobą, przestało być we współczesnym świecie wartością. Musisz być kimś z gazet, z ekranów, z tik toka. Tam są wzorce, do nich dążą ludzie.

Dla kogo jest ten film? Dla takiego widza, który ma trochę czasu i chciałby się odprężyć. Odprężyć, to nie znaczy znudzić. Odprężyć, to nie znaczy niczego pięknego nie doświadczyć. Może taką najpiękniejszą sceną jest ta, gdy Joel z Clementine leżą nocą na zamarzniętym jeziorze. Lód pod nimi może się załamać. Rzeczywistość - jak życie przecież - jest krucha. Wszechświat nad nimi ogromny. Liczą gwiazdy. Starają się rozpoznać konstelacje.

Ostatecznie widz, po szeregu perturbacji, zostaje z ciepłym przesłaniem. Czy jednak miłość, taka jak w filmie, istnieje? Czy jeszcze... jeszcze istnieje? Czy może fala procesów wspartych technologią czyni ową miłość, mowa o pierwotnym, szaleńczym zauroczeniu między kobietą i mężczyzną, coraz rzadszym i trudniej dostępnym dobrem? Bo... każdy sprawdza, podlicza, "ewaluuje" potencjalnego partnera, zanim nastąpi próba, test. Potem... też... uwaga osoby wchodzącej w relację jest skupiona na tym, co ona z tej relacji dostaje. Czy partnerka, partner, zaspokaja. Nasze oczekiwania, potrzeby. Ostatecznie relacje ludzkie stają się relacją handlową, pomiędzy dwoma stronami, z których każda ma priorytet w postaci bezwzględnego dążenia do własnego zysku. No bo nikt tego zysku, jej nie przyda. Bo wszyscy właśnie tak się zachowują. Na końcu, a może, gdzieś w środku, przegrywa miłość.

Więc tę bajkę o miłości, można obejrzeć. Jest ciekawa, momentami piękna, świetnie zagrana. Może chociaż tak, wpuścimy trochę ciepła do stygnącego, współczesnego świata egoizmu.

-----------------------------------------------------------------------
ps. Komentarze czytam na blogu osobistym {TUTAJ}