Obrońca Jan Olszewski, Wigilia, proces Anny Rudzińskiej 1962

Był rok 1961. Anna Rudzińska, moja Matka, siedziała już piąty miesiąc w śledztwie, oskarżona o przechowywanie książki i kontakty z "Kulturą" paryską. Nadeszły Święta... 

***

"Po zamknięciu śledztwa nadal siedziałam na Mokotowie, w bardzo zimnej celi, z handlarką walutą. Dostawałam teraz częściej paczki. Matka przysłała mi kiedyś smalec z mało przesmażoną cebulą, żeby zachowało się więcej witamin i wszystko się niestety zepsuło. Bardzo wtedy było mi go szkoda, to w więzieniu wielka strata. Było śmiertelnie nudno, nie było nawet rozmów ze śledczymi.
Parokrotnie odwiedził mnie Janek Olszewski, raz była pani [Aniela] Steinsbergowa. Janek przyszedł również w Wigilię. Wigilia wypadała tamtego roku w niedzielę, w sobotę było 23. I Janek przyszedł w sobotę 23 grudnia. Przyniósł mi czekoladę, paczkę fig i malutki obrazeczek z szopką, który dał mu Wojtek Ziembiński. Wojtek zresztą cały czas szalał, bardzo dużo robił w mojej sprawie, zbierał pieniądze, pomagał rodzicom, interesował się dziećmi.
W więzieniu był taki zwyczaj, że podczas świąt kobiety – pracownice więzienia – zwalniano do domu. Janek obawiał się, że ktoś ze straży zabierze mi te rzeczy, ale upewniłam go, że nikt nie śmie mnie tknąć. Wsunęłam te czekolady i figi do rękawa i przeniosłam do celi.
W dwa miesiące po zakończeniu śledztwa, w poniedziałek 4 lutego 1962 rozpoczął się proces.
Przyniesiono mi z magazynu moje wyczyszczone ubranie (na spacery wychodziło się w grubej kurtce więziennej), koleżanki nakręciły mi na noc papiloty i rano uczesały mnie. Zawieziono mnie do sądu. Wprowadzono mnie normalnym korytarzem, na którym stały tłumy znajomych, więc miałam wspaniałe entree. Potem, w kolejnych latach, bywało gorzej, np. kiedy siedzieli Kuroń i Modzelewski, wprowadzano ich bocznymi wejściami. Proces odbywał się na drugim piętrze, chyba w sali 242. Czekała tam też moja matka z kanapkami.
Ten oczekujący na mnie tłum był czymś fantastycznym po tylu miesiącach odosobnienia. Oczywiście, najpierw moja matka, sama, bo ojciec musiał zostać w domu z moim chorym synkiem. Ale była tam toute Varsovie. Zaczynając od Pawła Jasienicy, był Stefan Kisielewski, prof. Tadeusz Kotarbiński, prof. Władysław Tatarkiewicz, prof. Stanisław i Maria Ossowscy, moi przyjaciele Andrzej Koźmiński, Janek Lipski, Stefan Nowak, Wojtek Ziembiński. Był pan Jan Wolski i pan [Stefan] Zbrożyna, był też Melchior Wańkowicz. Byli moi koledzy i koleżanki z socjologii i UW. Prowadził mnie milicjant, a wszyscy mijani podchodzili i całowali mnie. I milicjant był coraz bardziej i bardziej zdziwiony, ale nic nie mówił.
Prokurator Piotrowski zażądał, by sprawa ze względu na swoją wagę i niebezpieczeństwo dla państwa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Adwokaci sprzeciwili się natychmiast, ale po pół godzinie sąd zdecydował o zamknięciu drzwi i kazał wszystkim opuścić salę. Na to pan Zbrożyna wezwał:
– Nie wychodźmy, niech nas wyniosą!
Wańkowicz zapytał:
– A co będzie, jak ja nie wyjdę?
– Zapłaci pan grzywnę.
– A to ja chętnie zapłacę i zostanę – zawołał Wańkowicz.
Okazało się, że mam prawo wybrać sobie mężów zaufania. Jednym została prof. Maria Ossowska, a drugim mój brat Bronisław Wojciechowski.
Zaczęły się przesłuchania świadków. Nie mieli zupełnie nic do powiedzenia, bo w gruncie rzeczy cała sprawa była całkowicie wymyślona. Zarzut brzmiał: o posiadanie jednej książki w języku angielskim i siedmiu stron tłumaczenia tej książki. Obowiązywał wtedy jeszcze tzw. Mały Kodeks Karny (MKK), w grę wchodził paragraf 23 albo 24 MKK. Paragraf 23, z którego mnie chcieli skazać: za rozpowszechnianie wiadomości niebezpiecznych dla państwa polskiego – był dla mnie bardzo niebezpieczny, bo przewidywał jako najniższą karę trzy lata więzienia, aż do kary śmierci. Natomiast paragraf 24 „za posiadanie" takich wiadomości, z którego w końcu mnie skazano, przewidywał od roku do pięciu lat więzienia.
Przyznałam się od razu, że dostawałam od Giedroycia książki, które lądowały w bibliotece uniwersyteckiej jako prohibity, że wysyłałam mu polskie książki kupowane w księgarni i że miałam tłumaczyć tę książkę. Sąd zapytał, dlaczego podjęłam się tej roboty.
Moi adwokaci dowodzili, że ta książka w ogóle nie jest szkodliwa dla ustroju Polski Ludowej, Związku Radzieckiego i krajów demokracji ludowej. Taka była formułka. Ponadto podnosili, że wprawdzie miała być tłumaczona w Polsce, ale wydana na Zachodzie, więc tym bardziej nie mogła być szkodliwa dla kraju. Ponieważ sąd nic z tej książki nie rozumiał, bo w końcu była po angielsku, wezwano tłumacza przysięgłego i tłumacz przysięgły w ciągu dwóch dni przetłumaczył wstęp. W tym czasie szły przesłuchania świadków.
Zeznawał mój kierownik z biblioteki Janusz Krajewski. Był trochę głuchy. Na każde pytanie nachylał się z ręką przy uchu i pytał sąd:
– Co proszę? Przepraszam, co proszę?
I niczego od niego nie mogli się dowiedzieć.
Zeznawał też jako świadek Stefan Nowak, którego zapytali o moją sylwetkę osobowościową, szukając motywacji mojego czynu. Podkreślał, że jestem osobą tak dobrą i uczynną, że nic dziwnego, że chciałam pomóc i Giedroyciowi. Podkreślał moją ciężką sytuację materialną jako samotnej matki z dwojgiem dzieci.
Zeznawał też prof. Julian Hochfeld, który oświadczył, że daje tę książkę w oryginale do czytania studentom na seminarium, więc nie widzi żadnego powodu, dla którego ktokolwiek miałby odpowiadać za jej treść.
Podkreślałam, że książkę Grossa przyniesiono do domu pod moją nieobecność i zostawiono opiekunce do dziecka i nie wiem, kto to był.
W pewnym momencie już w ogóle nie było wiadomo, o co chodzi i po co ten proces. Ja zresztą dopomagałam w tym wrażeniu, jak mogłam, zamącając zeznania. Nie chciałam kogokolwiek mieszać do tej sprawy oprócz pana Giedroycia i tych kilku osób, którym wlepiłam rzekome wożenie paczek z książkami, no i Niny Frentzel, która istotnie własną ręką poprawiała te siedem stron.
W rezultacie dogłębnych analiz znaleziono w tym tłumaczeniu jeden kawałek, uznano go za szkodliwy dla PRL, ZSRR i krajów demokracji ludowej, i on stał się podstawą całego wyroku. Tego zdania nauczyłam się na pamięć. Brzmiało ono: „Lenin, podobnie jak Mussolini, uważał, że władzę należy zdobywać siłą". Chodziło o obrazę, jaką było porównanie Lenina do Mussoliniego. I to był ten jedyny punkt zaczepienia. Tak więc skazano mnie na rok więzienia za porównanie Lenina z Mussolinim i to nie przeze mnie.
Pani mecenas Aniela Steinsbergowa przepięknie przemawiała. Ona zupełnie nie krępowała się sprawą pieniędzy. Powiedziała, że ta biedna kobieta tutaj sama wychowuje dwoje dzieci, męczy się, stara się coś zarobić, bierze tłumaczenia, pracuje ponad siły i tak dalej, i to spowodowało chęć zarobienia na tłumaczeniu książki.
Sprawa była w oczywisty sposób dęta. Chodziło na pewno o przestraszenie moich przyjaciół, o znalezienie jeszcze jednego pretekstu do zamknięcia Klubu Krzywego Koła, co zaraz nastąpiło [w lutym 1962 roku]. Ta ostatnia sprawa zresztą nigdy nie została wyjaśniona, w każdym razie było to sprowokowane. Kozłem ofiarnym był niejaki Matyjasiak z Krakowa, młody filozof, asystent Romana Ingardena, specjalista od Heideggera, i wtedy go pobito; czasem przychodził do mnie do domu, bo po prostu głodował.
W mowie prokuratorskiej prokurator Piotrowski (miał zresztą potem straszne nieszczęście, bo jego dziesięcioletni syn wpadł pod samochód i zginął) długo i zawile wyjaśniał moje winy, a zakończył to zdumiewającym oświadczeniem:
– Znakiem tego widziem, że oskarżona Rudzińska jest winna.
Trudno mi było powstrzymać się od śmiechu.
Milicjant, który mnie pilnował, ciągle na przerwach wypytywał mnie, co to jest filozofia, co to jest socjologia itd., a ja starałam się mu to wyjaśnić.
Sprawa była wyznaczona na jeden dzień, ale adwokaci przeciągali ją jak mogli, żądali tłumaczenia książki, dodatkowych świadków itd., a ja codziennie byłam przywożona na rozprawy. I wszyscy ci wymienieni przeze mnie ludzie codziennie czekali tłumnie i stali caluteńki dzień na korytarzu sądowym, aż będę przechodziła, odprowadzali mnie do tego tzw. kurnika na dole, gdzie czeka się na rozprawę i siedzi podczas przerwy, i tak całymi dniami od rana do wieczora, czekając na zakończenie. Tak że ta rozprawa stała się niemal przyjemnością w tym okropnym życiu więziennym. Denerwowałam się tylko o wyrok. Ogłoszono go na szczęście prędko, w pół godziny po zakończeniu ostatniej rozprawy.
Sąd odczytał wyrok i uzasadnienie: za posiadanie jednej książki Feliksa Grossa w języku angielskim oraz siedmiu stron tłumaczenia skazuje się Annę Rudzińską na rok więzienia z paragrafu 24 MKK. Uzasadnienie: treść książki zagraża bezpieczeństwu PRL, krajów demokracji ludowej i ZSRR. Czyli skazano mnie na minimalną karę z tego paragrafu. Ponieważ siedziałam już pięć miesięcy, pani Steinsbergowa wystąpiła o zwolnienie mnie ze względu na opiekę nad dziećmi, ale sąd kazał mi dalej siedzieć.
--------------------
Anna Rudzińska, "O moją Polskę - pamiętniki 1939 - 1991". Wstęp i opracowanie Teresa Bochwic. Lodart, Łódź 2003.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika jazgdyni

16-02-2019 [06:10] - jazgdyni | Link:

Witam Pani Tereso!

Jakże trafne. Takie właśnie wspomnienia i zapisy powinny być szeroko upowszechniane. Bo nawet ci, co żyli w tamtych czasach zatracają obraz. Ten tekst natychmiast otwiera tą kawkowską rzeczywistość i przywołuje zespól ówczesnych emocji.
Poczułem to.

Dziękuję

Obrazek użytkownika wielkopolskizdzichu

16-02-2019 [08:27] - wielkopolskizdzichu | Link:

Historia płata figle. 
Trafić do tiurmy z posiadanie książki napisanej przez wujka  obecnego fałszerza tragedii II WŚ.

Obrazek użytkownika Imć Waszeć

16-02-2019 [11:15] - Imć Waszeć | Link:

Czy któryś z tych ewidentnych mataczy sądowych i prokuratorskich, którzy skazywali ludzi za bezdurno, dzisiaj siedzi, stracił pracę, albo chociaż dożywotnią sutą emeryturę? Minęło już prawie 40 lat!

Obrazek użytkownika Marek1taki

16-02-2019 [12:08] - Marek1taki | Link:

Rodzina Grossów, rodzina Pompeo...
http://pink-panther.szkolanawi...
Ławka zaufanych kadr rewolucji nie jest aż tak długa.
Alan Greenspan to ten zafascynowany w latach 50 i 60tych Ayn Rand, która była tak lewicowa, że ze Związku Radzieckiego poniosło ją do USA i na skrajną "prawicę".

Obrazek użytkownika Ryszard Surmacz

17-02-2019 [12:56] - Ryszard Surmacz | Link:

Niewiarygodny tekst. Ale ktoś, kto przeżył PRL, zdaje sobie doskonale sprawę do jakiego stopnia absurd można "zracjonalizować". I to jest świat, w którym poruszali się wszyscy, w tym Jan Olszewski. W takich i podobnych oparach absurdu, niezależnie czy jest to wschód czy zachód, poruszamy się od 70 lat. Polskość jest wymagająca i trudna. Niezależnie od wszystkiego, sam tekst czyta się znakomicie.
Autorka ma zamiar wydać kolejną biograficzna książkę o swoim ojcu. Życzmy Jej powodzenia.