Z cyklu "Nie-dawnych wspomnień czar": Odnowiona w duchu...

   ...nieświętym stara dobra lewica

   Jako że nasza krajowa pseudolewica szykuje się właśnie do kolejnego, długo wyczekiwanego skoku na władzę, należałoby poświęcić jej kilku mniej lub bardziej pokracznym reprezentantom jakiś tekścik, co by Szanowny Czytelnik miał okazję zastanowić się przez chwilę z kim tak naprawdę mamy do czynienia.
   Zacznijmy od samego określenia „pseudolewica”. Nasuwa się ono w sposób naturalny w sytuacji gdy dzisiejsi domorośli rewolucjoniści wzorem swoich światłych postępowych kolegów z krajów ościennych, po całkowitej kompromitacji dyktatury proletariatu w państwach bloku wschodniego, nie wynoszą już na sztandary idei polepszenia doli robotnika oraz chłopa, gdyż ci nauczyli się doskonale sobie radzić bez najmniejszego udziału swoich kawiarnianych wyzwolicieli. Pozostały jeszcze jakieś elementy folkloru w symbolice i odwoływaniu się do – na ten przykład – w gruncie rzeczy poczciwych postaci staruszków Marksa i Engelsa, nieskalanych przecież grzechem chociażby ludobójstwa  – choć mówiąc między nami najpewniej dlatego, że nikt im jakoś nigdy nie był skłonny podarować okazji do tego aby mogli się takowym grzechem wykazać.
   Dziś dokonuje się finalny etap rewolucji obyczajowej – walka toczy się o gender, LGBT i jeszcze kilka innych liter alfabetu, prócz tego różnej maści postępowcy toczą srogi bój o realizację idei multi-kulti, bezwzględnie przy tym zwalczając każdy najmniejszy przejaw dyskryminacji kogokolwiek za cokolwiek. Któż by tam jeszcze sobie przy tym zawracał głowę jakimiś robolami. Ważni są „uchodźcy” (sprowadzać jak najwięcej aby skutecznie móc przytłumić katotalibańską monokulturę), „mniejszości seksualne” (promować co się da, jak tylko się da, najlepiej aż do szczęśliwego finału w postaci zastąpienia tradycyjnej komórki społecznej hodowlą dzieci na wzór dawnych hippisowsko-sekciarskich komun), wreszcie „prawa kobiet” (wśród których naczelnym jest prawo do wydalania z siebie w dowolnie wybranym momencie „ciała obcego”, stanowiącego w ichniej nomenklaturze nic innego, jak tylko w najlepszym razie enigmatyczny „płód”, który nie wiedzieć jakim sposobem zalągł się znienacka w ludzkim organizmie).
   Są to kluczowe elementy programów tudzież ideologii wyznawanej na wzór religii w dzisiejszych środowiskach pseudolewicowych. O, dajmy na to, biedzie wśród dzieci niczego tam już dziś nie znajdziecie, bo akurat tę sprawę, o której tyle lat różni szlachetni socjaldemokraci gardłowali w unisono, zdążyli już za nich załatwić inni – tacy co nie za wiele o tej biedzie mówili, za to wzięli się ostro za jej likwidację. W związku z tym pseudolewica została z tymi swoimi dawnymi postulatami jak Himilsbach z angielskim i niezbędna do jej przetrwania na pewnym etapie stała się diametralna zmiana agendy.
   Wprawdzie można by na siłę szukać jakichś innych „wykluczonych”, ale swego czasu robił to już ówczesny i późniejszy minister Arłukowicz i jakoś chyba niespecjalnie znajdywał. Tzn. w owym czasie gdy ministrował, mógłby chyba jeszcze znaleźć, ale w kraju będącym oficjalnie zieloną wyspą, wywlekanie tego rodzaju nieprzyjemnych spraw i pokrzywdzonych środowisk na wierzch mogłoby być niemile widziane przez gang chłopców z boiska, który z łaski wciągnął wspomnianego ministra do składu.
   Pozostała za to nieprzebrana, stanowiąca przecież ponad połowę potencjalnego elektoratu, rzesza kobiet  z utęsknieniem oczekująca wyzwolenia. Wprawdzie wszelkie tworzone do tej pory „kobiece ugrupowania” stanowiące jakieś dziwaczne koszmarki ideologiczne, były jak dotąd w sposób niewypowiedzianie krzywdzący niedoceniane przez elektorat, który miały wyzwalać, a ich poparcie oscylowało na poziomie błędu statystycznego, ale nie oznacza to bynajmniej, by bojowniczki o wolność i demokrację miały składać broń i zwijać wypłowiałe sztandary.
   Przy okazji „bitwy o ustawy aborcyjne” wypłynęły na wierzch te same, dobrze znane twarze: Barbara „Zlepek Komórek” Nowacka wraz z ex-boyfriendem i jego subwencjonowaną z budżetu fioletowo-różową czeredą. Następnie różni i przeróżni zasłużeni towarzysze: od Włodzimierza z puszczy, który tymczasowo przekazał codzienną żmudną działalność partyjną (choć w towarzystwie, które - przynajmniej oficjalnie - odżegnuje się od ideałów lewicy, mieniąc się - przynajmniej od okazji do okazji - dla zmylenia mniej czujnych wyborców, być partią chadecką) swej równie znakomitej latorośli, do sweterkowego Włodzimierza działającego raczej z podpuszczy różnych tajemniczych konsultantów (nie potrzeba się chyba domyślać na czyją cześć obaj swoje zaszczytne miano na chrzcie…tfu! To jest… w Urzędzie Stanu Cywilnego otrzymali).
   Rzecz jasna jest jeszcze toczący się jaguarem, a sporadycznie i piechty znamienity prawnik, który swego czasu wsławił się twierdzeniem, że skazany prawomocnym wyrokiem na odsiadkę za ostrzeżenie członków mafii starachowickiej przed możliwą inwigilacją ze strony funkcjonariuszy policji, wiceminister SWiA w rządzie SLD, w pełni zasłużył na ułaskawienie przez ustępującego Kwacha, ze względu na posiadaną rodzinę, za którą mógłby się przecież za kratami stęsknić, co podobnież skłoniło całe rzesze zagrożonych odsiadką kawalerów do wstępowania na gwałt w związki małżeńskie, celem uzyskania podobnego prezydenckiego aktu łaski, skutkując w owym czasie prawdziwym boomem ilości zawieranych małżeństw.
   Wprawdzie Rychu dał się ostatnimi czasy nieco przyćmić gwiazdą swego jeszcze nowocześniejszego imiennika, skupiając się raczej na brylowaniu w tabloidach w rubrykach z poradami dla młodych ojcomatek, ale niewątpliwie ten były niedoszły kandydat na prezydenta RP, namaszczony zresztą na ów urząd osobiście przez wspomnianego powyżej najpopularniejszego alkoholowego mema w dziejach III Rzeczpospolitej, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
   Prócz tego istnieje jeszcze cała rzesza mniej lub bardziej rozżartych ciot rewolucji płci obojga, wśród których dominują różnorakie sfrustrowane dziwolągi, ujawniające się podczas okazjonalnych sabatów czarnych wdów i zwykłych czarownic, zwoływanych co jakiś czas przez „wkurzoną” (wersja cenzuralna) Jandę, tudzież inny artystyczny autorytet.
   Nad owym towarzystwem, wśród którego niebagatelną rolę wzywających lud na barykady pełni grono wielce zatroskanych redaktorów, którzy po ujawnieniu sił wstecznictwa w szeregach nowoczesnych i postępowych ugrupowań sejmowych, postanowili obdarzyć swoim poparciem jakowyś inny twór, dający choć cień szansy na pogrążenie znienawidzonego Kaczora, zapłonęła oto jutrzenka nadziei.
   Choć zdarzają się i tacy niewdzięcznicy, sypiący piach w szprychy postępu, którzy jak zafarbowany swego czasu na narodowo Długi Roman twierdzą, że cała ta chryja przy okazji wiadomych projektów ustaw, to wynik nikczemnych kaczystowskich knowań, które w życie ma za zadanie wprowadzać komando dywersantów na czele z występującą ostatnim czasem gdzie popadnie w mediach Barbarą o Miedzianym Czole.
   Nawołują też co niektórzy, aby jeszcze nie skreślać różnorakich Joann (dziś w polityce to imię przejmuje chyba znaczenie instytucji Jana „we wojsku”) i dać im jeszcze jedną szansę na zadowolenie tego ułamka potencjalnych wyborców, dla których zdjęcia wyabortowanych „zarodków” wystawione na widok publiczny są zbyt drastyczne i obsceniczne (cytując za choleryczną Basią), ale w samym wyabortowaniu rzecz jasna już nic drastycznego, a tym bardziej obscenicznego nie widzą. Ale wiele wskazuje na to, że jest to wołanie na włodzimierzowskiej puszczy – to idzie młodość. Tzn. może nie do końca młodość, ale w każdym razie nowość. A raczej odnowość. Odnowiona stara lewica.
   Ciekawym jedynie czy załapią się do niej także różne prężne działaczki kulturalno-oświatowe, które odpowiadając na zew zza oceanu (gdzie grupa poniewieranych latami niewinnych gąsek płci obojga, postanowiła po latach doznanych upokorzeń ostatecznie pogrążyć kilku starozakonnych i na dokładkę jednego „gojgeja”), umówiły się wespół w zespół odegrać na dwojgu, Bogu ducha najpewniej winnych, postępowych redaktorów, którzy uprzednio, wzorem udającego antyrasistę sławetnego Simona Molla, wkradli się podstępem w łaski członkiń owego miłosiernego środowiska, odgrywając z kolei, dość udanie zresztą, role feministów.
   Konsekwencje dla działaczek były w tym przypadku nieco mniej dotkliwe niźli w przypadku miłośniczek rzeczonego arcyantyrasisty, niemniej jednak następstwa tejże rozgrywki dla redaktorów-molestatorów mogą być bardziej opłakane, poczynając od, częściowo już wypełnionego, obowiązku złożenia obywatelskiej samokrytyki, a na wykluczeniu z „towarzystwa ludzi na pewnym poziomie”, kończąc.
   Jak zresztą ten poziom wyglądał, mieliśmy okazję dowiedzieć się z relacji pokrzywdzonych gąsek, wyzywanych żartobliwie od ostatnich oraz traktowanych z bani przy byle nieporozumieniu. Tak więc póki co, starym socrealistycznym zwyczajem, okazuje się, że nasza znamienita lewica bohatersko zwalcza problemy, które sama uprzednio swoją działalnością wygenerowała.
   Ale zgodnie z obietnicami wyrażonymi przez Rewolucyjną Barbarę, zew zza oceanu będzie się wkrótce rozlegał nie tylko na warszawskich salonach, ale rozszerzy zakres swego oddziaływania, nie omijając pomniejszych krajowych miast i przysiółków. I tutaj upatruje ona chyba jednej ze swoich szans na sukces. Pozostaje nam chyba życzyć powodzenia kolejnej szansonistce.