Londyn – przed Świętami, po Brexicie

Londyn po „Brexicie” jest inny niż przed „Brexitem”. Widmo niepewności krąży nad stolicą Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Wychodzenie z Unii Europejskiej wielkiej terytorialnie, ale nic nie znaczącej politycznie Grenlandii (mało kto pamięta, że mieszkańcy tego terytorium zależnego od Królestwa Danii w roku 1985 podjęli taką decyzję!) było bułką z masłem, ale wyjście jednego z dwóch, trzech największych państw UE jest gigantycznym problemem dla obu „Wysokich Umawiających się Stron”. Moja dwudniowa wizyta w brytyjskiej stolicy w zeszłym tygodniu jeszcze raz pokazała, że tak naprawdę schody przed Brytyjczykami – i schody również przed krajami po drugiej stronie Kanału Angielskiego (jak w Wielkiej Brytanii zowią kanał La Manche) dopiero się zaczną. Gdy podróżowałem pociągiem Eurostar przez ponad 50-kilometrowy tunel pod English Channel, uświadomiłem sobie jak bardzo, mimo przedreferendalnych sloganów z obu stron i Europa kontynentalna i Wyspy Brytyjskie, nieprzygotowane są do tego politycznego rozwodu.

Na Oxford Circus jest inaczej niż było. Ale nie chodzi o „Brexit”, tylko o political correctness – „polityczną poprawność”, która spowodowała, że z wystaw sklepowych zniknęły elementy nawiązujące do chrześcijańskiej symboliki. Już dzisiaj muzułmanie stanowią blisko 7% populacji tego kraju. Fakt, że co 14-ty obywatel brytyjski jest wyznawcą Proroka ma coraz większy wpływ na to, co dzieje się w przestrzeni publicznej. W lokalnych angielskich szkołach, będących na garnuszku samorządów opanowanych przez wyznawców islamu, zakazuje się wystawiania tradycyjnych Szopek Bożonarodzeniowych czy wszelkich elementów, choćby pośrednio nawiązujących do wiary, która była od wieków fundamentem Starego Kontynentu.

Zatem Oxford Circus jest – dla mnie – smutniejszy i tak naprawdę mniej świąteczny niż kiedyś, gdy Boże Narodzenia spędzałem w Londynie. A zdarzało mi się to w przeszłości parokrotnie jako człowiekowi właśnie w tym mieście urodzonemu. Skądinąd zapewniam, że wschody słońca nad Tamizą, nad którą położone jest „Londyniszcze” (jak pisał Stanisław Cat-Mackiewicz) to coś doprawdy niepowtarzalnego. To powoduje, że stolica Zjednoczonego Królestwa jest mi, nie tylko ze względów sentymentalnych, znacznie bliższa niż choćby stolica Francji.

Prawdę mówiąc, dochodzi do tego jeszcze jeden aspekt. Dla mnie to ta blisko dziewięciomilionowa aglomeracja jest bardzo ważnym punktem odniesienia nie tylko ze względu na Charing Cross Hospital, w którym przyszedłem na świat (w czasie, gdy tam była „mgła stulecia”, a w Polsce „zima stulecia”), lecz może w jeszcze większym stopniu dlatego, że był to... „polski Londyn”. To właśnie tam spotkałem takich ludzi, jak generał Klemens Rudnicki. Do generała Stanisława Maczka pojechałem już do Szkocji, do Glasgow (gdzie mieszkał w skromnym domku). To w Londynie poznałem równie bohaterskich ‒ a nieznanych opinii publicznej ‒ żołnierzy armii Andersa, powstańców warszawskich, Polaków-Ślązaków – dezerterów z Wehrmachtu, którzy bili się po polskiej stronie pod Monte Cassino, kadetów i junaków, którzy jako dzieciaki czy nastolatkowie wyszli z sowieckiego „Domu Niewoli” (tytuł książki Beaty Obertyńskiej) czy „nieludzkiej ziemi” (Gustaw Herling-Grudziński).

Wracając do „Brexitowych” baranów – to określenie ze wszech miar słuszne – jest tak, że pytaniem zasadniczym pozostaje: „kto kogo będzie strzygł?”. Czy Londyn Brukselę? Czy Bruksela Londyn? Na razie jest twardy negocjacyjny boks. Właśnie, gdy piszę te słowa Juncker oświadczył, że jest „deal”. Może dobrze, że się w to włączył, bo wcześniej, podczas rokowań przed referendum: „remain” (zostać) czy „Brexit”, twarzą owych unijno-brytyjskich konwersacji był Donald Tusk i skończyło się kataklizmem. Junckera z Brytyjczykami łączy szacunek dla whisky. To może być decydujący element...

*tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (11.12.2017)