„Schadenfreude” i nieprzyjaciele Polski

Cóż, składam się także w iluś procentach ze złośliwości. Stąd też ze szczerą złośliwością uśmiechałem się, gdy w poprzednią niedzielę napływały z dwóch krajów słynnego w świecie trójkątów Trójkąta Weimarskiego dane pokazujące klęskę zagorzałych krytyków Polski: niejakiego Macrona i niejakiego Schulza. Tak, tak, Emmanuela Macrona – bo zupełnie w cieniu wyborów do niemieckiego Bundestagu, niemalże niezauważone przeszły wybory do Senatu Republiki Francuskiej. A tam nowa formacja nowego prezydenta dostała w kuper aż się kurzyło. Był to niewątpliwie kuper koguci, bo przecież kogut jest symbolem Francji. Inna sprawa, że prezydent Emmanuel coraz bardziej przypomina kogucika właśnie. A to zapieje nie wtedy, kiedy potrzeba, a to zapieje nie do tego do kogo trzeba – na przykład do nas i budzi to coraz większe politowanie, także w jego własnej Francji. Skądinąd innym kogutem we francuskiej polityce był Nicolas Paul Stéphane Sarközy de Nagy-Bocsa. Ze względu na szacunek dla jego eksprezydenckiej mości wymieniam wszystkie imiona i nazwiska tak, jak nie mniejszy respekt dla 44. prezydenta USA każe mi zawsze pisać o nim: Barrack Hussein Obama... „Sarko” był kogutem, ale nie w sensie politycznej wagi koguciej – to już domena Macrona, który na naszych oczach spada do wagi muszej, a przed nim przecież jeszcze zapewne waga papierowa. Ostatni centroprawicowy prezydent Republiki był bowiem ewidentnie bokserem wagi ciężkiej, mimo swoich „160 plus” centymetrów wzrostu i chodzenia na, ponoć, sześciocentymetrowych obcasach. Jednak kogutem był niewątpliwym, ale w relacjach męsko-damskich. Zostawmy ten temat, bo niespecjalnie go to odróżnia ani od prawicowego Chiraca, ani od lewicowych Mitteranda czy Hollande'a. Cóż, ten kraj tak ma, trawestując mojego imiennika Rynkowskiego.

Miałem za to radość jak arogant Macron po swoich antypolskich wypowiedziach dostawał w cztery litery. Nie mniejsza, a chyba większa, satysfakcja była moim udziałem, gdy niemiecki i socjalistyczny prokurator-oskarżyciel naszego kraju, który w kontekście Rzeczpospolitej ubierał się także chętnie w togę sędziego, ale też nauczyciela, Martin Schulz i jego SPD dostawali największego łupnia w historii powojennych Niemiec. Tak, socjaldemokracja NRF, a potem RFN na taką „glebę”czekała równo lat 68. To skądinąd brzmi jak metafora, bo właśnie z „Pokolenia '68” wywodzą się w niemałej mierze byli lub obecni liderzy niemieckiej lewicy, ale też, przynajmniej części, niemieckich „Zielonych” (pozdrowienia dla Joschki Fischera i jego piątej żony).

Pan Bóg okazał się, jak zwykle, sprawiedliwy, ale tym razem bardzo rychliwy: towarzysze podnieśli rękę na Polskę i szybko zostali za to ukarani. Mon Dieux, comrade Macron mein Gott, Genosse Schulz. A jeśli ktoś uważa, że Pana Boga nie należy mieszać do wymierzania sprawiedliwości antypolskim socjalistom i półsocjalistom, to zamiast sprawczej ręki Opatrzności mógł w kontekście tego niemiecko-rosyjskiego duetu usłyszeć znane polskie: „Spuść bombę na tę trąbę”.

*pełna wersja tekstu, który ukazał się w „Gazecie Polskiej” (04.10.2017)