JONASZ...(rocznica - 28.04.88)

Kto dzisiaj wierzy w duchy? Gdyby nawet istniały, zaplątałyby się zapewne  w internetnetnej, routerowo czy modemowo rozsiewanej bakteryjnej metafizyce dla ubogich czyli wszystkich, zali sieci – tej apokaliptycznej hybrydzie fikcji z podejrzanym i to nie cokolwiek tzw. realem. Takie mieszanki bąbelków powietrza z wodą ponoć w trójkącie bermudzkim to właśnie topieliska statków, a czasem przyczynek do ezoterycznych rozważań i opowieści o wędrujących ergach duszy, kiedy to ostatecznie wydobędą się z cielesnej powłoki. Miłość, jak mówi jeden satyryk, to nierównowaga energii. Śmierć plastycznie i harmonicznie równoważy stan napięcia jednostki z jej dookolnością i daje względną swobodę tej energii po uwolnieniu, czyli wyzionięciu ducha... Stąd miłość i śmierć nie są żadnymi przypadkami, a tylko zderzeniem konieczności. Przecież wszystkiego nie musimy wiedzieć, a nawet nie powinniśmy.
Duch gdyby istniał, objawiłby się jak nie na Facebooku, to na naszej klasie. Bo duchy można podejrzewać o posiadanie klasy. I nie chodzi tu o subtelne ironizowanie w obrębie satyrycznego homonimu sytuacyjnego, na którym żerują niczym robaczki cmentarne (germanicus necrofilius) – wszechobecni dowcipnicy & ironiści, reklamiarze i domorośli rozbawiacze. Klasa ducha jest czystym adekwatem klasy osobnika, z którego się był on wydobył. Czas pozaprzeszły jest tak uzasadniony jak gwiaździsta chryzantema w listopadzie. Jak nekrolog wyjątkowego artysty w „Życiu Warszawy”, wydobyty po pięciu latach od śmierci z papierzysk, na strychu domu w podkarpackim miasteczku. Subtelny artykuł pośmiertny znakomitej dziennikarki Małgorzaty Terleckiej Reksnis.
Teraźniejszość w przeszłość oprawia tam czas girlandami ciężkich, zakurzonych pajęczyn, gorliwym chrobotem korników, bezradnością pożółkłych, dawno wyczytanych gazet. I tak, jak finał życia jako takiego, uwiarygodnia się na klepsydrze, tak żywot ducha w pamięci bliźnich liczyć zaczyna się odeń.
I kiedy Grażyna sczytywała ze szpargału, że „odszedł w kwietniu”, słuchająca w skupieniu Aga, czuła jak nieokreślonym a szlachetnym elektrolitem są  zalewane elektrody ogniwa, któremu już nigdy nie będzie dane, by się wyczerpać. Tak rodzą się pasje znikąd, ale wiodące do celu. I rozprzestrzeniają się wśród wybranych niczym bakterie poezji. Tylko śród wybranych. Bo jak trafnie powiedziała onegdaj niewidoma poetka – „ wiem co to jest ciemność – rosnę i rozprzestrzeniam się w niej”...
Aga nie widziała od urodzenia. Ukończyła szkołę specjalną w Krakowie i była znakomitą masażystką w uzdrowisku. Mieszkała z kuzynką Grażyną, której teraz naczelnym zadaniem poczęło być wyszukiwanie artykułów o Jonaszu. O ironicznym księciu bohemy lat 70-tych pamiętało wiele żurnalistek, chcących zaakcentować chociażby otarcie się o tego urokliwego a „gorzkiego satyryka”, tekściarza, radiowego ober-fachowca-docenta i jakby peerelowskiego Jarossy`ego, a właściwie to jeszcze pełniejszą odeń postać. Kiedy rozwiewał się dym po spalonym w grudniu - komitecie partyjnym w Gdańsku, vis a` vis w klubie studentów Żak, już po kilku tygodniach, w styczniu śpiewał on:
 „gdybym miał 10 000 ton – 70-ty rocznik, za powód dumy miałbym to, że jestem – że jestem ze stoczni!”...
Cenzurę trafiał szlag a Studencka Agencja Radiowa Gdańsk – nagrywała te niepowtarzalne erupcje i te perełki z tamtych lat na szczęście ma do dzisiaj . On tłumaczył i śpiewał tak ballady Wertyńskiego, jak i dialogi na cztery nogi do ITR- Ilustrowanego Tygodnika Rozrywkowego. Wiadomo – satyra jest solą poezji... a  satyra spod jego pióra – to creme` de la creme`.
Pojawiał się i znikał jakby miał zdolność bilokacji... Jeszcze wczoraj był w hotelu „Pod Różą” ( „podróżą każda miłość jest...”) i oświadczał się śpiewnej Beacie, której skrybnął cykl piosenek do Opola. Jeszcze mu dźwięczały w uszach słowa odmowy po oświadczynach uwielbiającego go ojca wybranki -  mój drogi, nie byłoby problemu gdybyś nie był żonaty...
A już pędził na Wybrzeże do gdyńskiego Orłowa, gdzie u Pawła, szefa kabaretu „Strzelnica” stanowił bazę i ruszał ostro w Trójmiasto.  W Sopocie czekała urokliwa poetessa Ewa, którą polubiła nawet jego matka. „Schronik”, „Mechanik”, „Koga”  i inne kluby słały natychmiast doń wici, że ludek studencki chciałby go koniecznie widzieć znowu. To  właśnie w „Żaku” miała miejsce nieudana, a typowa dla SB-cji  prowokacja. Kiedy Jonasz śpiewał „Moją wolność”, jakiś gnojek w tłumie począł coś głośno wykrzykiwać. On taktownie przerwał i stał tak milcząco patrząc w oczy nabitej po brzegi sali kolumnowej klubu – studenckiej agory. Wokół prowoka robiło się powoli luźno, aż został wyłoniony i wyodrębniony z gęstwy postaci. Stał skonfundowany i zaskoczony, niczego jakby nie rozumiejąc. Wtedy kilku rosłych studentów chwyciło go za ręce i nogi, by ekspresowo wyrzucić go za drzwi. Dosłownie. Łomotnęło coś o deski na foyer. I... artysta mógł kontynuować
– moja wolności- błazeński kładłem strój, by się nie wyrzec ciebie...
No i po jednym artykule, wykopanym przez Grażynę w stosie starych gazet, Aga miała zagwozdkę nie lada. Obie dowiedziały się, że bliski kolega Jonasza jest projektantem wyjątkowo udanych syntezatorów mowy dla niewidomych i niedowidzących. Pojawił się zatem na horyzoncie extra możliwości - najnowszy „mount everest” techniki – komputer! A tu wciąż przybywało wyciętych artykułów, powiększała się płytoteka. Powoli, acz skutecznie pojawią się tu, w ich mieszkaniu, wszystkie dostępne nagrania. Tak z radia jak i potem z telewizji.
Wszystkie i nie ma w tym żadnej przesady. Pasja łamie wszelkie przeszkody i bariery.
- Czego nie zrobi zakochana kobieta? – żartował później dobry znajomy Agi (Ba! Przyjaciel) – Red B. z Wybrzeża, którego ona już namierzyła via Internet. Bo teraz już „grała” na klawiszach komputera niczym sam Możdżer. Tu precyzyjniej zabrzmi – jak Ray Charles... Opanowała komputer, syntezator i wszelkie elektroniczne peryferie. I to wszystko nic nie widząc. A zbiory twórczości rozproszonej Jonasza poszerzały się niczym poezja cytowanej powyżej, niewidomej poetki. Pasja – to jest taki szlachetny narkotyk. Kiedy Agnieszkę odwiedziła Hania Banaszak i podarowała jedną kartkę rękopisu autora tekstu, czyli połowę  piosenki „Samba przed rozstaniem” – to był istotny akt, jakby legalny i uroczysty chrzest...tego Aga-panopticum.
Z tym niewidzeniem to też są zagadki nie do rozwikłania. Otóż ktoś niewidzący od urodzenia jak Aga, popadł w śmierć kliniczną. I kiedy udało mu się wyjątkowo szczęśliwie wyjść z tego stanu, pomijając te światełka w tunelu, inne zaskakujące doświadczenie stanowiło ciekawy bezwyjśćnik do spekulacji. Otóż wybudzona ze stanu pogranicza światów kobieta, poczęła opisywać dokładnie osoby i sytuacje, których doświadczyła, ale przecież nigdy nie mogła tego widzieć. A w tym stanie jednak doznała poczucia tak kształtów i postaci,  jak i odróżniania kolorów. Niewidomi mają nad nami jakąś tajemniczą przewagę. Nie tylko bardziej wyostrzone zmysły. I intuicję. Czegoś „niewidzialnego” – więcej...I któregoś dnia, gdy Aga przed snem ewidentnie wyłączyła zasilacz syntezatora mowy, w nocy nagle, na przekór prawom fizyki, ozwał się mechanicznie informujący głos – zasilacz włączony, zasilacz włączony... Aga wiedziała, że to usatysfakcjonowany jej elektronicznymi postępami Jonasz, daje przekorne znaki stamtąd.
A ona ośmielona coraz bardziej, robiła już obszerne telefoniczne wywiady z Beatą Malczewską, Jerzym Satanowskim jak i przeprowadziła ostatnią przed śmiercią reżysera – rozmowę z Jerzym „Maruchą” Markuszewskim. 
Wolność ma wiele wspólnego ze sztuką – to przekraczanie granic. Ba! Wolność sama w sobie jest sztuką.  Był rok 1976. Kabaretowisko. Krakowska Rotunda i dyskusja „Co wolno kabaretowi studenckiemu?..”. Od wyznaczania granic była instytucja z ul.Mysiej, wszechwładna cenzura. Na sali niecierpliwiło się kilka setek młodych ludzi,  ludzie z kabaretów i oni – luminarze rozrywki: Janczarski, Groński i inne sławy oraz prowadzący tę dyskusję – Jonasz. W tej sali miesiąc wcześniej piosenka z tekstem Reda B. zdobyła laury... a tu jeden z „wielkich” bierze tak niby ad hoc ten właśnie (sic!), całkiem udany tekst „Pajace” i zaczyna go szyderczo rozkładać na czynniki pierwsze w myśl dydaktyki gombrowiczowskiego profesora Pimki - „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Wytrawny tuz-ironista żongluje gładkimi sofizmatami pomiędzy istotnymi akcentami politycznie mocno krytycznego tekstu Reda, czyniąc zeń pośmiewisko. Drugi tuz potakuje, popiera, rezonuje i szydzi. Oni sterują klimatem sali...
Życie taką ma melodię, jaki ma się słuch. I przychodzi taki moment, kiedy trzeba zagrać va banque , bez względu na konsekwencje. Red B. błyskawicznie kojarzy falset atakującego satyryka, nieomal sopranujący kobieco z ostentacyjnym różem koszuli i jakąś mimowolną miękkością artykułowania żyletowo złośliwych argumentów i wypala z najgrubszej rury: panowie nie mają racji, panowie sobie psychicznie dupy liżą... Ryk sali a potem rzęsiste brawa nie dają mu skończyć filipiki, gdzie na argumentację satyryków ad rem odpowiedział klasycznie schopenhauerowskim ad hominem. Mocno i perfidnie. Czuwający nad panelem Jonasz, krztusi się ze śmiechu, ogłaszając przerwę w dyskusji, której dalej prowadzić się nie da. Red B. podchodzi do baru, zamawia piwo, zbiera gratulacje od nieznanych ludzi i dopiero wtedy zaczyna powoli rozumieć jak publicznie obraził twardego w pysku, a miękkiego w biodrach, atutowego asa satyry i literatury. No i  cenzury. Wtem czuje czyjąś dłoń na ramieniu. To Jonasz, który uśmiechając się przyjaźnie mówi:
masz świetne teksty, stary. Chyba będziesz miał sprawę sądową z tej awantury, ale to ci nie zaszkodzi. A artysta ma prawo bronić swoich racji wszelkimi argumentami – dodaje, ściskając dłoń Reda B.
Poeta to samotny wilk. (bo gdy się milczy, milczy, milczy – to apetyt rośnie  wilczy na poezję, co być może drzemie w nas...) Gorzki poeta Jonasz to był basior alfa bohemy tak stolicy jak i Trójmiasta. Bawił i nauczał. Instruował i zastanawiał. Widzę go wtopionego w trójmiejską cyganerię, we wrzeszczańskiej kawiarni „Morskiej”. Pointę wiersza „Zawsze warto” (zawsze warto, żeby w życiu nie mieć kaca, zrobić coś, co się być może nie opłaca...) przepija złocistym „Gdańskim”, chwali czyjś dowcip, zapisując coś szybko na niewielkim karteluszku, przerzuca komentarzowo kalejdoskop stołecznych błyskotek, śmieszy, tumani, przestrasza – można by tak via Mickiewicz...Niczym Woland w „Mistrzu i Małgorzacie”. Artysta – wieszcz – prestidigitator. I ten art-hulajdusza oświadcza nam, że jedzie na dzień do Warszawy, ale zaraz potem wróci z powrotem. Wszyscy wiemy dlaczego wyjeżdża. Nagrywa przecież piątkowy ITR- najlepszy pod słońcem środkowego Wschodu Europy – magazyn literacko-satyryczny. Wszyscy tego słuchają. W sobotę siedzimy w „Morskiej”, ale nikt nie ma większej ochoty, by skomentować co poszło we wczorajszym magazynie. Kilkanaście point, witzów, gagów etc. grepsów poleciało w eter jakby od tego kawiarnianego stolika. O co tu chodzi? – zda się ma każdy z nas wypisane niedowierzaniem na twarzy. Ale jak zapowiedział, pojawia się nasz Twardowski-Woland-improwizariusz. Dotarł pospiesznym z Wawy, a z dworca Gdańsk-Wrzeszcz do „Morskiej” to rzut kamieniem. Czasem szlachetnym jak nasz dekadencki i niezrównany kompan. I znowu przy stoliku króluje gardłowo-basujący śmiech sprawcy konsternacji.
– Nie dbacie o wartość waszych pomysłów- mówi już poważnie – nie zastrzegacie ich nigdzie, każdy może wziąć co chce (ot, taki jeden dowcipniś wziął – greps „cienki Bolek” z nazwy studenckiego kabaretu i co? Nic się nie stało – nie było zastrzeżone) i sprzedać gdzie się da. I wyciągnął druki deklaracji  do ZAiKS-u... I zapisywaliśmy się...Taki był nasz „starszy brat w satyrze”... A zdarzało się jemu kupować pomysły, ot tak w kawiarni, na pniu. Kiedy spodobała mu się nowa figura ironiczna, ciekawa pointa, novum to negocjował z autorem upewniając się, że to jego „wypiek” i ma ochotę go sprzedać. Zapisywał na jakimś szpargale, uzgadniał cenę, wyciągał portfel i płacił... No tak. Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma... Bo i słowa Honor nie ma w 4-tomowej Encyklopedii PWN.
Na Powązkach w Warszawie 19-go kwietnia bywa wiosennie i zielono. Bluszcze pną się po grobach, grabach i bukach. Aga i Grażyna są już przy kwaterze K 57 (łatwo Adze zapamiętać, bo to jej rocznik). Wiedzą, a bardziej czują, że zaraz usłyszą skrzekliwy ptasi głos. Zawsze, ale to zawsze kiedy idą tam z kwiatami pojawia się ptak – pytak*. Dlaczego? Wiadomo...
„Poznacie ich po dobrych chęciach
Serio podejściu do tematu
Po tym, że mają głos pisklęcia
Że uciekają z rezerwatów”
A o której godzinie ucieka się..? I niekoniecznie z rezerwatu... Red B. nie należał do tych, co szczerze mogli zanucić „jak dobrze rano wstać, skoro świt...” bo są inne rzeczy do picia prócz „jutrzenki brzasku”. I kiedy zupełnym przypadkiem (wielkim artystą jest przypadek, człowiek artystą jest malutkim”- J.K.) – goszcząc onegdaj na warszawskich bemowskich Grotach u kolegi, który odnawiał Aron ha-kodesz w tykocińskiej synagodze, przekonał się, że sztuka tylko naśladuje życie, ale z nim niewiele ma wspólnego. Nawet w banalnej piosence, jak przytaczane powyżej „ćwir ćwir”. 4-ta rano to pora, kiedy w błękitnym prochowcu Leonard Cohen rusza na Clinton Street, gdzie pono muzyka gra wciąż na okrągło. I kiedy Red B. z konserwatorem zabytków Jackiem, zabezpieczeni przed korozją i erozją Jackiem Danielsem, ruszyli na poranne Bemowo już li tylko w celu konsumpcji tlenu, spotkali Jego. Właśnie o tej porze. Otóż w śród kilku rachitycznych drzew symulujących nieudatnie lasek, spacerował niespiesznie zamyślony Jonasz. Towarzyszył mu rudy pies. Nowofunladczyk bądź owczarek szetlandzki. Mistrz o tej „cohenowskiej” porze był nad wyraz sprawny intelektualnie w odróżnieniu od napotkanego duetu. Ale on umiał natychmiast zagrać każdą rolę. Np. brata-łaty...miał najlepszy tekst ...
„Ja zawsze z bratem
Fertig, git
A tu przez jeden
Litr
Ten wstyd...”
Red B. szczerze podziwiał Agę. Archiwum jonaszowe rosło, powiększało się, ogromniało. W niewielkim mieszkaniu niewielkiego podlubelskiego miasteczka gromadziła ona nieustannie wszystko - nagrania, artykuły z prasy, CD z programami okolicznościowymi i jubileuszowymi, koncerty, rozliczne „Hybrydy i Opola”, wywiady z tymi, co na temat Księcia Bohem mieli coś do powiedzenia. Jednym słowem – wszechwszystko! Jej miły, acz stanowczy sopran znali nagraniowcy z radia i wszystkich telewizji. Potrafiła wydębić z przepastnych archiwów nagrania, o których istnieniu nikt już nie miał pojęcia. Pasja daje jej nosicielce jakieś tytaniczne siły, bo tylko pasjonatka może mieć ponad sto procent racji... I wiedzieć, że to ma.
Zadzwoniła kiedyś późną nocą do Reda B. i zaczęła bez ogródek go przekonywać, że jego pióro jest jakby stworzone, by z tego przez nią zgromadzonego panopticum, wysublimować adekwat ducha książki.
- Książka. Musi być książka i pomyśl o tym, że możesz ją napisać – nalegała. Warunki brzegowe (jak mawiają matematycy) nie były jeszcze określone. Red B. zaniemówił. Przewidująca to Aga poczęła opowiadać z humorem jak to z Grażyną poszły dać na mszę za duszę Jonasza, w kwietniową rocznicę. Wróciły do spokojnej przystani domowej, ciesząc się piękną słoneczną, bezwietrzną wiosenną aurą. I kiedy sobie  dowcipkowały, jaką frajdę czynią podopiecznemu duchowi, coś nagle potężnie huknęło w okno. Red B. rezonował polemicznie jakby echem owego  łomotu, z odrobiną przewrotności, że ani chybi to był Jonasz...
-Ale – ale – książka to w tych czasach już za mało. To musi być coś z większym hukiem i echem – uchwycił się akustycznej „metafizyki” okiennej Red B.
 - Polak już nawet nie czyta 0,5 książki rocznie. Jest źle, ale jest Internet. I tam teraz grzebią wszyscy. - Agnieszko – tylko strona internetowa! – przekonywał. Tam można i skany artykułów, nagrania w MP3, filmiki i zdjęcia, wszystko jednym słowem, zawiesić na takiej witrynie.
Ziarno Reda B. trafiło tu na idealną glebę. Zresztą te strony znane są z urodzajnych lessów...J I nie minęły dwa tygodnie, jak panie wykupiły domenę:
                                          www.jonaszkofta.pl
Założenie było jasne. Na 80-tą rocznicę urodzin Jonasza – witryna pójdzie w wirtualny świat. A listopad 2012 tuż tuż...
I tam cały sezam Agi i Grażyny zostanie przetransponowany i zamieszczony. A że to niebawem nastąpi, Red B. był gotów założyć się o pół litra siwuchy w najbliższym porcie, a nawet o całego Jacka Danielsa...
Mhm...no tak pomyśli sobie inteligentny czytelnik... Opowiadanie niniejsze, momentami stanowiące prawie artykuł do „Akantu”, ni to memuar, jakieś strzępy wspomnień, nietypowa forma szlachetnej reklamy, ot taka hybryda.
Ale czy jest takie miejsce, taki punkt przecięcia intencji, prawdy i metafizycznie kandyzowanej fikcji?... jakiś powiedzmy klucz? Ano może i...jest!..
Przed świętami Bożego Narodzenia, Aga z Grażyną podjęły klasycznie wielkie przygotowania kulinarne. Jak podpowiada tradycja, jadła ma być obfitość, bo i ten pusty talerz przy wigilijnym stole, daje asumpt do przeświadczenia, że kiedyś ten zbłąkany gość – wędrowiec się pojawi. A był to akurat dzień Wigilii. Więc jak to w przedświątecznej scenografii,  w salaterkach karpie zatrzymane w galarecie i w czasie, rolady i sztufady, a w piekarniku począł „pykać” w aromatycznym tłuszczu pasztet z zająca. Poczynał, więc było trochę nadmiaru czasu, by wyjść na spacer i nasycić  wzrok sypiącymi zewsząd płatkami śniegu. Cóż może być piękniejszego niż przebijające przez żywiczny zapach choinki  wonie potraw i wszelkich kulinariów świątecznych. I do tego biały puch, sypiący z nieba, czyniący z małego miasteczka wytłumione a niepowtarzalme studio do bożonarodzeniowej szopki. Kiedy idzie się tak kilka godzin przed pierwszą gwiazdką, dobiegają z domów przytłumione kolędy i jeszcze do tego sypie puszysty śnieg, to czego można chcieć więcej...Wtedy mała płynna soczewka sunąca po policzku, to nie wiadomo już, czy to przeistoczenie śnieżynki czy...do oka coś wpadło. I wędrowały w tej kurzawie śnieżnej Aga z Grażyną po przedświątecznej Poniatowej, wędrowały... A kiedy uszczęśliwione wracając znalazły już się pod domem, okazało się, że całego pęku kluczy nie ma w kieszeni Agnieszki. Tragedia! Palce trafiły na sporą dziurę i było już raczej pewnym, iż wypadły gdzieś po drodze, a "puchowy śniegu tren" zamortyzował i zagłuszył ewentualny szczęk metalu. A tam w piekarniku pasztet do wyjęcia,  za godzinę Wigilia, a dwie kobiety jak sieroty stały pod swoimi drzwiami bez nadziei na ich przekroczenie. Tydzień wcześniej wymieniły stare drzwi na te przeciw-włamaniowe, pancerne i nie do sforsowania. Tu i król kasiarzy Szpicbródka zdaje się, że niewiele by pomógł...
Zdesperowane panie ruszyły z powrotem po ośnieżonych ulicach w zimowym mroku, powoli otulającym miasteczko. Ale znaleźć igłę w stogu siana?.. Ba! Ale to  są stany wyjątkowe, w których mózg poczyna szukać rozwiązań w przestrzeniach dotąd nie eksplorowanych, nieznanych, enigmatycznych i zaskakujących dla człowieka, któremu jeszcze wydaje się, że może niezbyt logicznie, ale jeszcze gorączkowo myśli...Aga zatrzymała się na chwilę, i unosząc twarz w kierunku nieba, czuła jak miękko lądują na policzkach płatki śniegu.
- Jonasz! Ty w roztargnieniu ciągle coś gubiłeś...pomóż mi znaleźć klucze.
Półgłosem wysłała błagalną prośbę w kosmos nad Poniatową. I nagły dreszcz przebiegł przez jej twarz. To nie śniegowy masaż go wywołał a...dźwięk kluczy pod nogami Agi. Przypadek. Może, ale nazwijmy go po imieniu - przypadek  to zderzenie dwu konieczności...
..................................................................................................................................
 
* - Grażyna zrobiła zdjęcie ptaka - pytaka. Jest niewyraźne, ale da się stwierdzić, że to – najprawdopodobniej - sroka.
 
 
K O N I E C