Czas złodziejskich bohaterów

Fair play ("czysta gra") w sporcie zawodowym umiera na naszych oczach, choć jej upadek nie jest domeną współczesności. Norma wartości, duch gry, wyraz postawy prezentowanej na arenach sportowych zmagań - gdzie samo zwycięstwo nie jest celem, który należy osiągać za wszelką cenę. Godne zachowanie zarówno w przypadku wygranej, jak i porażki. Uczciwość i rzetelna, sprawiedliwa rywalizacja pozbawiona oszustw. Cóż, brzmi pięknie - ale najuczciwsze będzie w tym wszystkim przyznanie, że dziś należy te szlachetne słowa włożyć między bajki.

Przegrana Legii Warszawa w eliminacjach do Ligi Mistrzów z duchem sportu nie ma nic wspólnego. Winni są działacze polskiej drużyny, to oczywiste - ale niewspółmierna do przewinienia kara, zwłaszcza w kontekście boiskowych wydarzeń budzi naturalny sprzeciw każdego kibica. Celtic Glasgow wykorzystał sytuację bezwzględnie i w sposób mało szlachetny, wręcz złodziejski - ale zapamiętają to zapewne tylko polscy kibice, a w Szkotów rozpiera duma z "drugiej szansy". Zasłużyli przecież.

Zresztą, jak dojdzie do ich spotkania w meczu grupowej fazy LM (jak przejdą Słoweńców) to czasem któryś z zawodników piłkę na aut wykopnie, jak rywal będzie leżał, ręce sobie podadzą grzecznie, UEFA coś przed spotkaniem zorganizuje, flagą pomacha, dzieci się uśmiechną - fair play zaliczone w pełni. A, że przy okazji się kasa klubowa dzięki papierkowej kompromitacji Legii zgadza, to inna historia.

Z tym wykopywaniem piłki i jej oddawaniem w futbolu to w ogóle jest zabawnie - wszyscy zawsze są mili, póki daleko do końca meczu i wynik w miarę przychylny. Ale nie daj Boże przegrywamy a tu trzy minuty zostały, cóż - wtedy obowiązują inne zasady. Tak jak wtedy, gdy strzelamy bramkę ręką, a "sędzia nie zauważa", brutalnie faulujemy rywala a sami na treningach godzinami ćwiczymy efektowne padanie. A jakości sędziowania litościwie nie wspomnę.

Inne dyscypliny wcale lepsze nie są. W uznawanym często za symbol dżentelmeńskiej gry tenisie kiedyś naganne "ustrzelenie rywala" piłeczką dziś uznawane jest za zagranie mistrzowskie. Symulowane przerwy medyczne, łamanie rakiet czy wszechobecne krzyki, które zwłaszcza w wykonaniu pań sprawiają, że oglądając spotkanie Szarapowej z Azarenką trzeba uważać, bo żona gotowa pomyśleć, iż bardziej dorosła rozrywka nas skrycie zaintrygowała.

Wszechobecna astma w narciarstwie biegowym to oczywiście wyraz norweskiej myśli medycznej, a manipulowanie przepisami "wietrznymi" w skokach narciarskich troska o sprawiedliwe zmagania. Rozgrywane właśnie Mistrzostwa Europy w lekkoatletyce przepełnione zawodnikami, którzy mieliby zapewne problem, by w języku swej nowej ojczyzny poprawnie sklecić zdanie. Siatkarze przyznający się do błędu dopiero w momencie, gdy ten zauważy sędzia, wcześniej cieszący się jak szaleni ze zdobytego punktu. Piłkarze ręczni, w których sporcie sędziowanie odgrywa rolę niebagatelną, a ostatnio nawet wyautowano bez poważnego powodu z mistrzostw świata Australię, byle tylko zrobić miejsce dla najbogatszych Niemiec.

Historia przepełniona jest spektakularnymi oszustwami sportowców, którzy dla zwycięstwa gotowi byli zrobić wszystko. Hiszpańscy koszykarze (w pełni zdrowi dodajmy) wygrywający w 2000 roku igrzyska... paraolimpijskie. Bramkarz zmniejszający rozmiary bramki (da się na sztucznej nawierzchni), nasyłanie zbira na najgroźniejszą rywalkę w łyżwiarstwie figurowym (Harding). Bokser okładający rywala "betonowymi" rękawicami (Luis Resto i jego trener Panama Lewis).

Doping, medycyna w służbie sportowej manipulacji. Łatwo i miło mówić o duchu i uczciwej rywalizacji, gdy nic to nie kosztuje - wtedy każdy jest szlachetny, wierny olimpijskim ideałom. Gdy w grę wchodzi jednak prawdziwa sława, pieniądz - zasady schodzą na drugi plan. Z cudnymi wyjątkami, ale tych we współczesnym sporcie jak na lekarstwo, niestety.

Przecież te "oszustwa" to nic innego, jak boska pomoc w słusznej sprawie, prawda Diego?