Spódnice z pieluchy i obywatelski sanepid

Pamiętam tę tęsknotę do luksusu. Zamknięci w baraku Wielkiego Brata, który w dodatku zabrał nam klucze przekonując, że to jedyna szczęśliwa wyspa równości i sprawiedliwości na oceanie barbarzyńskiego kapitalizmu, marzyliśmy o przestrzeni, wolności, normalnym świecie i normalnym życiu. O tym wszystkim, co nieosiągalne, niedostępne, a więc szczególnie kuszące, ale i podstawowe, niezbędne do normalnego życia.  Mieliśmy też marzenia przyziemne. W szarym świecie deficytów, brakoróbstwa, bubli i miernoty, tęskniliśmy za odrobiną luksusu, którego symbolem był Pewex, czy choćby bazar w Rembertowie, gdzie choć po części próbowaliśmy zmaterializować nasze tęsknoty za cywilizacją dostatku, która kojarzyła się nam z Zachodem. Bo u nas było szaro, biednie, tandetnie, więc tęskniąc do nowości produkowaliśmy metodą chałupniczą spódnice z pieluch tetrowych, barwionych farbkami, a chłopaki, gardząc firmą Odra, zbierali podobizny Waryńskiego na spodnie z demobilu. W pogoni za lepszą jakością znaleźliśmy sobie synonim:  „odrzut z eksportu”. Bo, jeśli ktokolwiek pamięta, istniały w PRL-u dwie kategorie produktów. Pierwsza, na rynek wewnętrzny, czyli towary dla mas pracującycyh, liche i marnego gatunku, ale i tak kupowane, bo niezbędne, oraz towary na eksport, ładniejsze, z lepszych surowców, staranniej uszyte, bardziej luksusowe. Chociaż i one, z powodu błędów  produkcji, czyli tzw. wad i usterek, nie zawsze dostępowały zaszczytu emigracji, lądując w krajowych sklepach, jako „odrzut z eksportu” i zaspokajając marzenia Polaków.

Dzisiejsza tęsknota do luksusu ma innym wymiar i odmienny charakter. Żyjąc w społeczeństwie konsumpcyjnym cieszymy się powszechną dostępnością usług i dóbr luksusowych. Już nam nie wystarczy papier miękki jak aksamit, ciepła woda i ładna pogoda. Zaspokajanie więc potrzeb materialnych nie jest niczym wyjątkowym, gdyby nie to, że współczesna elita „dochodowa” nie pokrywa się z intelektualnym przywództwem, nie stanowi wzoru dla reszty społeczeństwa, bo jej wzrost aspiracji jest odwrotnie proporcjonalny do wiedzy i kompetencji, co obserwujemy nie tylko w polityce, która przestaje być służbą dla narodu, a jedynie możliwością ustawienia się finansowego. 

Za 100 dni będziemy świadkami kolejnego eksportu naszych towarów na unijny rynek, więc już dziś partie rozpoczęły przygotowania swej ofery eksportowej, swoistego politycznego mięsa, którego świeżość, smak czy przydatność do spożycia nie zatwierdzają żadne sanepidy, tylko my, wyborcy. I to my musimy wcielić się w rolę kontrolerów jakości, by wyłapać wszelkie  wrodzone i nabyte wady charakteru, słabości i nałogi,  tudzież intelektualne niedoróbki, by nie narazić Polski na śmieszność w Brukseli, jak w przypadku europosła PO Jacka Protasiewicza, który pijany wywołał nazi-skandal na lotnisku we Frankfurcie. Gdy nie zrobimy tego wcześniej, nie przepuścimy kandydatów na europosłów przez drobne sito kontroli, uczynią to za nas media. Ale dużo później, więc wstydu uniknąć się nie da, jak wtedy, gdy telewizja RTL wyemitowała program demaskujący europosłów, którzy podpisują się na liście obecności, by zainkasować dietę  i zaraz wsiadają do samolotu zwiewając do domu. Jednym z nich jest świeżo powołany szef kampanii wyborczej PO do europarlamentu Tadeusz Zwiefka, dzięki któremu ten sposób unikania obowiązków nazwany został  metodą „na zwiefkę”. Takich leni z Polski,  którzy dbają tylko o kasę, brak im kompetencji do stanowienia unijnego prawa, a nawet chęci, jest więcej. Choćby europoseł Michał Kamiński, który w rankingu unijnych nierobów zajmuje 737. miejsce na 766 eurodeputowanych.

Ale unijny eksport jest kuszący, ponieważ nigdzie indziej polityk nie zarobi tyle, co w Parlamencie Europejskim. Bez względu na obecność otrzymuje 7665,31 euro miesięcznie,  wolne od podatku dodatki do pensji w wysokości 3980 euro, plus 298 euro za każdy dzień w parlamencie, 304 euro za dzień pracy w komisji, zwroty kosztów podróży oraz około 4 tysięcy euro miesięcznie na prowadzenie biur, a na zatrudnienie pracowników, asystentów i analizy - 18 tys. euro miesięcznie. Łącznie pobierają więc ogromne sumy, a zapisani do europejskiego funduszu emerytalnego, już po trzech latach oszczędzania mogą liczyć na 700 euro dodatkowej emerytury. - Do oszczędzania na przyszłą emeryturę w ramach tego funduszu namówił nas prezes jego zarządu - mówi Lidia Geringer de Oedenberg, posłanka z frakcji socjalistycznej. - Składka jest bardzo wysoka, bo wynosi ponad 1000 euro miesięcznie, ale ryzyko zostało wyeliminowane. Zawsze można odłożone pieniądze wypłacić z konta emerytalnego - wyjaśnia. Czy europosłanka, startująca ponownie z partii Millera zasłużyła się czymś szczególnym dla Polski? Nie tylko głosowała za rezolucją potępiającą Polskę z powodu nietolerancji, ale i była jej współautorką a także dała się nabrać na prowokację dziennikarza, który udawał pracownika holenderskiej fundacji i zaprosił ją do udziału w konferencji na temat nietolerancji w Europie. Podsumował: „Zaproponowaliśmy jej 5 tys. euro za szkalowanie Polski. Zgodziła się!”. O funduszu emerytalnym pochlebnie wypowiada się też należący do PO Marcin Libicki, który ostatnio radził rodzicom niepełnosprawnych dzieci protestujących w sejmie, aby startowali w wyborach do PE. On  też zdecydował się oszczędzać w funduszu dla europosłów, bo jak mówi: - To oczywiste, każdy chciałby mieć jak najwyższą emeryturę. W kraju dostaję 2 tys. zł na rękę. Plus dietę posła i 6 tys. na  asystenta  niepełnosprawnego.

Gdyby zastanowić się, kto odpowiada za marną jakość naszych eurodeputowanych, dla których ważna jest tylko forsa i przyszła emerytura,  bo żadnych zasług nie mają, wiekszość odpowiedziałaby, że partie, które wystawiają takich kandydatów, bo nie liczy się dla nich jakość, tylko ilość zdobytych mandatów. Podstawowy błąd popełniają jednak wyborcy. Pierwszy to taki, że  nie biorą udziału w wyborach do PE uważając, że są one mało istotne, bo to walka jedynie o pietruszkę. A przecież większość prawa obowiązującego Polaków tworzona jest dziś w Unii Europejskiej, a Parlament Europejski nie jest instytucją opiniodawczą, lecz współdecydentem. Wyborcy więc mogą zdecydować o składzie nowego Parlamentu Europejskiego, czyli o kierunku, w którym zmierzać będzie europejska polityka, a więc i o wyborze przewodniczącego Komisji Europejskiej - władzy wykonawczej Unii Europejskiej. Drugi błąd to podatność na magię znanych nazwisk sportowców i celebrytów, którzy spełniają funkcję lepa, na który dają  się złapać  wyborcze ćmy: na Zulu-Gulę, Żurawskiego, Jędrzejczak czy Marczuk, która kandyduje z misją zaprowadzenia porządku na Ukrainie. To intelektualne zaplecze wielu partii, celebryci z łapanki na euroforsę, którzy o unii i polityce nie mają zielonego pojęcia.  Jest jeszcze inna kategoria kandydatów do PE.  Nie odrzuty z eksportu, jak za komuny, ale odrzuty na eksport, równie wadliwe i nieudane, czyli ci  ministrowie i działacze, którzy dostatecznie się skompromitowali w swoich pełnych afer i nepotyzmu resortach, aroganci i nieudacznicy, tłumaczący się zawodowym wypaleniem, jak Zdrojewski, Rostowski, Kudrycka, Boni, Pitera czy Kozłowska-Rajewicz. Parodia wyborów, żenada partii i kpina z inteligencji wyborców, którzy potrafią odróżnić polityków i doświadczonych ekspertów od tych upadłych, ale ciągle tęsniących do euro-luksusu. A jeśli nie załapią się na eksport? Wrócą na rynek krajowy jako odrzuty. Ale teraz nie będziemy o nich marzyć. Inne czasy.
 
Opublikowano w "Warszawskiej Gazecie"