W Madrycie, a nie w Brukseli, czyli Traktat Lizboński jako świstek

Spotkają się tam parlamentarzyści amerykańscy oraz specjalna, tzw. Delegacja PE ds. Relacji z USA. Zgodnie z duchem i literą Traktatu Lizbońskiego wszystkie tego typu szczyty po stronie unijnej powinny odbywać się w Brukseli. Jednak strona europejska zdecydowała, żeby szczyt urządzić tam, gdzie w tym półroczu znajduje się prezydencja UE, czyli w Hiszpanii. Wynikało to z nieoficjalnych informacji ze strony amerykańskiej, że kongresmani i senatorowie, podróżujący zwykle z żonami, nie przyjadą do Brukseli, ponieważ wielu z nich już tam było, a ponadto jest ona uważana za miasto dużo mniej atrakcyjne niż Madryt… Stąd ostateczna opcja na stolicę Hiszpanii. Decyzję taką podjął szef Delegacji PE ds. Relacji z USA, Niemiec Elmar Brok, znany polityk chadecki, przez wiele lat przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych europarlamentu.

 

Ta sytuacja pokazuje, że Traktat Lizboński sobie, a życie sobie. Co więcej, nawet jego najwięksi zwolennicy teraz, nie przyznając się do tego zbajerowanej przez nich wcześniej opinii publicznej, chyłkiem, cichaczem, nie chcą wcale praktyki politycznej wpisywać w ów traktat, który miał rzekomo odmienić całą Europę, a jest tylko wielokilogramowym świstkiem - w sensie wagi politycznej - papieru. I co na to euroentuzjaści?  Wejdą pod stół i odszczekają dawniejsze peany na cześć lizbońskiej fikcji? Czy dalej będą, jak teraz, wstydliwie milczeć?

Traktat Lizboński wszedł w życie, ale jakby go nie było. Pokazuje to najlepiej wspólne posiedzenie przedstawicieli Parlamentu Europejskiego oraz Kongresu i Senatu USA, które odbędzie się w końcu tego tygodnia w Madrycie.