Josephine

  Lało od rana. Czerwcowy deszcz  miał charakter tropikalnej ulewy. Dla moich towarzyszy podróży ta intensywność była czymś normalnym, dla mnie znającego tylko jeden rodzaj umiarkowanego klimatu, zjawisko to miało w sobie coś ekscytującego, zapowiadającego jakiś wyjątkowy, niepowtarzalny  finał. Tym bardziej, że nigdy nie byłem w południowych stronach Pensylwanii, dokąd właśnie zmierzaliśmy. Po blisko trzech godzinach jazdy zaczęło mi się wydawać, że wbiliśmy się daleko w głąb kontynentu, co było oczywistym niepojmowaniem wielkości tego kraju.
  Gdy tylko zjechaliśmy z autostrady, nawalny deszcz ustał. Chmury zaczęły się rozchodzić i z oparu wyłoniła się osłoneczniona, zielona okolica z domkami rozrzuconymi na niewielkich wzniesieniach, miejscowość Akron. Niewiele po tym jak oswobodziliśmy się od hałasu deszczu i szumu wody rozcinanej oponami samochodu,  zatrzymaliśmy się w wiejskiej cichości przed domkiem przytulonym do wielkiego tulipanowca.  Mieszkała w nim Josephine. Tak swoją przeszło osiemdziesięciopięcioletnią ciotkę, nazywała jej siostrzenica z siostrzeńcem, z którymi tu przybyłem. W tym określeniu była zawarta amerykańska bezpośredniość i ton pieszczotliwy, wyrażający  przywiązanie do ciotki, najmłodszej, , ostatniej żyjącej z pięciorga rodzeństwa. Do odwiedzin dochodziło sporadycznie - raz na kilka lat. Dwójka siostrzanych dzieci mieszkała w odległych stanach. Na bieżąco utrzymywana była z ciotką łączność telefoniczna. Wystarczało to do utrzymywania aury bliskości i serdecznego oddania. Josephine aż po starość zachowała radość i ufność, cechujące zwykle beniaminków rodu. Młodzieży aktualnej, wypytującej ciocię o dawanie sobie rady w obliczu pojawiających się niedyspozycji związanych z jej wiekiem, składała sprawozdanie, w którym jej naturalna dzielność i duma ledwie maskowały trudności. Nie  znam angielskiego, ale wszystko otrzymywałem w symultanicznym tłumaczeniu. Traktowano mnie jako ważnego gościa, mającego możność przyjrzenia się prowincji i ważnym dla niej. specyficznym relacjom amerykańskiej rodziny. Normą jest tutaj opanowanie sztuki okazywania sobie miłości. Te wszystkie gesty i słowa mają pokrycie w uczuciach realnie istniejących. Dla mnie wyjętego prosto z Polski, ten splot pozytywnych uczuć jawił się wszak jako kulturowa  egzotyka. Widziałem to w jeszcze większym kontraście, gdyż pamięć nasuwała podobne sceny sprzed lat wielu na podwarszawskiej wsi, gdy ludzie byli bardziej niż dziś zjednoczeni. Łączył te światy pietyzm dla świętości. Mieszkanie Josephine – pani Josephine –  bardzo mi przypominało mieszkanko pani Kazi Mizerskiej, którą odwiedzaliśmy razem z  moją babcią. Drobiazgi dekorujące mieszkanie, związane z religią przedmioty, światło życzliwości, elegancja i pietyzm wypełniały wnętrza tych domków, odzwierciedlając dokładnie stan nieskazitelności dusz ich właścicielek. Josephine z dumą pokazywała mi gruby niebieski album wydany przez jej parafię. (Oczywiście, że katolicką!) Zgromadzone w nim były zdjęcia  wszystkich chyba wiernych a jej fotografia z  wybitym pod spodem nazwiskiem znajdowała się na honorowym miejscu. Zaczęła opowiadać o sobie. Byłem tu pierwszym, najważniejszym widzem i słuchaczem, jako osoba  nieznająca jej życiorysu, jako specjalny emisariusz z kraju, w którym nigdy nie była, ale który nie był jej obojętny. Wychowała się na Florydzie. Ojciec jej był Polakiem. Gdy wyjechał z rodzinnego kraju miał 20 lat. Pochodził z Ciechanowa. Podkreślała, że życie jej było szczęśliwe. Przeżyła trzech swoich mężów. Każdy z nich był dla niej bardzo dobry. Ostatni, Holender z pochodzenia, zabezpieczył ją na starość i zostawił jej dom, w którym się znajdowaliśmy.

  Przyszła pora na obiad. Po krótkim wahaniu zadecydowano, że do nieodległej restauracji wybierzemy się piechotą. Szliśmy pomału. Josephine starała się nam przybliżyć okolicę. Zieleń okalająca domostwa przeszkadzała dostrzec pokazywane ciekawsze, miejscowe obiekty, ale w zupełności wystarczało nam wskazywanie przez naszą przewodniczkę kierunków, gdzie  się one znajdowały – świątynie różnych wyznań i klasztor. Wilgotność powietrza nieco zmalała, choć słońce z trudem przebijało się przez wiszący nad nami biały woal, skwar narastał. Josephine nie miała zdrowego serca. Cała  nasza grupka  trzymała krok wtórujący rytmowi jej kroków. Stąpała ciężko, ale stanowczo. Nieco pochylona zmagała się z  ledwie dostrzegalnym wznoszeniem się terenu. Wtedy głośno zaczęła omawiać modlitwę. Po polsku. Szedłem z jej prawej strony, nieznaczny ruchem głowy pokazywała,  iż do mnie należy ocena tego prawdziwego popisu. „Ojcze nasz, który jesteś w Niebie…”. Zaskoczony słuchałem jak najuważniej – w ani jednym słowie, ani w jednej głosce nie znalazłem najmniejszego uchybienia lub cienia obcego akcentu. Gdy skończyła, zatrzymała się i wyprostowała. Obróciła się do mnie i z łobuzerskim uśmiechem, przekrzywiając głowę, zapytała: „Dobzie?”.  To pytanie Amerykanki, próbującej nieporadnie powiedzieć coś po polsku, uzmysłowiło mi trud, staranność i  wagę przywiązywaną onegdaj przez ojca do czystego  brzmienia modlitwy dzieci, by zostawić w nich cząstkę swojej tęsknoty i przywiązania do ojczyzny. Tyle tylko mógł oddać Polsce. Josephine wspominała teraz, jak razem z rodzeństwem i ojcem odmawiali na klęczkach pacierz po polsku. Cały pacierz: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę w Boga”. Codziennie, przez lata.
  Mieliśmy ruszyć dalej. Doszliśmy do miejsca, gdzie droga zaczynała opadać w dół, ale siły Josephine uległy nadwątleniu. Sama nic o tym nie powiedziała, ale czujne i troskliwe towarzystwo już wiedziało. Ktoś musiał wrócić po samochód. Nie oponowała. Potem było nam dane cieszyć się w restauracji specjalnościami włoskiej kuchni i lekkością rozmów towarzystwa o wyrafinowanym składzie. Dla mnie zasadnicza chwila mojej wyprawy za ocean, już miała miejsce, przed chwilą. Po to znalazłem się w zupełnie nieprzewidywalny sposób na południu Pensylwanii, miejscu dla mnie zgoła abstrakcyjnym, żebym mógł napisać o tym, jak w Amerykance z urodzenia i mentalności, odnalazłem rdzeń polskości. Słowa modlitwy, właśnie w tym języku są warunkiem koniecznym i wystarczającym, by w splątaniu pokoleń okazać się córką lub synem polskiego dziedzictwa, niepojętego dla nacji niezdolnych do serdecznego rozumienia świętości. Przepustka  do wieczności! - pomyślałem o modlitwie Josephine. Sam wywodzę się, jak jej tato z Mazowsza i potrafię zobaczyć jego tęsknotę i wiarę zakodowane na zawsze w jego dziecku; widzę  przetłumaczone na metafizyczny konkret mazowiecki piach i przejrzystą wodę Wkry; Szczypiorno i Goławice. Ta przestrzeń rozszerza się na wszystkich polskich wędrowców wieków minionych i z  tego nam współczesnego. Po polsku z Josephine odmawiają w niej Modlitwę Pańską ci, których dane mi było na różne sposoby poznać - słyszę ją z brazylijskiej Kurytyby, z Australii, z sowchozu „Krasnaja Łampa” na Ukrainie.
  Z Josephine spotkałem się w 2014. Rok później sprzedała swój domek, nie była już na tyle sprawna, żeby gospodarować samodzielnie. Została pensjonariuszką  domu spokojnej starości. Czuje się tam bardzo dobrze.
  Wydaje się, że losy świata nie zależą od jej modlitwy. A zależą.
 
 
 

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Art

01-12-2017 [00:50] - Art | Link:

Piękny opis.Dodam jednak,że nie życzę autorowi,ani nikomu innemu pobytu w "domu spokojnej starości".Byłem w kilkunastu z nich (praca-telefony),jest to dogorywanie w samotności-rodzina nawet jeśli jest to daleko.Przykre,jeśli bogaci umieszczają tam mamę,babcię.....Ze skąpstwa,gdyż wynajęcie opiekunki kosztuje.Po za tym,samo przebywanie tylko wśród starych ludzi jest depresyjne.Jednym słowem nikomu nie życzę.

Obrazek użytkownika St. M. Krzyśków-Marcinowski

02-12-2017 [08:23] - St. M. Krzyśków... | Link:

Na gruncie amerykańskim często sprawy się mają całkiem inaczej niźli w Polsce. U podstawy leży zróżnicowanie mentalności, co pociąga za sobą w zasadzie wszystko. Zaczyna się to do dziecka. Przyglądałem się wczoraj, jak grupa dzieciaków tłoczy się i przepycha w wejściu – w Stanach, podejrzewam, zachowanie uczniów w tej sytuacji byłoby mało prawdopodobne. Sprowokowany Pańską trafną uwagą,  zahaczyłem w pewnym gronie o temat domów starości. W zbiorowym komentarzu określono je, jako swego rodzaju luksus, dla większości z nas niedostępny ze względu na wysokie stawki dziennego utrzymania. Życie w biedzie powoduje zresztą, że ten problem ma się z głowy, większość ludzi tutejszych nie dożywa wieku, w którym zniedołężnienie wymaga społecznego wsparcia.
Zechcę o starości i sposobie jej traktowania w Polsce coś w najbliższym czasie napisać.
Pozdrawiam.