Dzień Jerzego Kropiwnickiego...

 

                                                                                         ***Zaczęła się czeska prezydencja. Zaczęła się od rozpychania się... Sarkozy’ego. Znajomy, który właśnie wrócił z Izraela opowiadał, że w tamtejszych mediach czeski minister spraw zagranicznych Karel Schwarzenberg, niemal dwumetrowy arystokrata, posiadający w Czechach własny zamek zupełnie zniknął, przykryty przez mierzącego 162 cm (!) wzrostu prezydenta Francji (dane dotyczące ilości centymetrów są moje, nie znajomego...), choć oficjalnie to Czech reprezentował UE... I to w ogóle może być sposób na najbliższe półrocze: mały, ruchliwy Nicolas będzie tak aktywny, aby odwrócić uwagę od eurosceptycznych Czechów. Minie mu to (albo i nie) dopiero za prezydencji Szwecji, czyli po 1 lipca 2009 roku.

 Ale póki co - czeska piłka w grze. Oto moje przemyślenia na ten temat.

Dobry den - właśnie zaczęła się czeska prezydencja w Unii Europejskiej. Potrwa pół roku, zgodnie z przyjętym w UE systemem rotacji. Z początkiem lipca Praga przekaże sztafetową pałeczkę Sztokholmowi. Wbrew temu, co powiedział niedawno w jednym z wywiadów minister Sikorski, Czechy nie są wcale pierwszym krajem spośród nowych członków Unii, który przewodzi UE. Pierwsza - w zeszłym roku - była niedostrzeżona (!) jakoś, o dziwo, przez szefa polskiego MSZ Słowenia. Polska będzie 4. z kolei państwem tzw. nowej Unii, które obejmie prezydencję: wyprzedzą nas jeszcze w przyszłym roku Węgry (swoją drogą w Grupie Wyszehradzkiej za nami będzie tylko Słowacja, a Polska - największy kraj spośród nowoprzyjętych - obejmie przewodnictwo we Wspólnotach aż 3 lata po Słowenii, 2 po Czechach i rok po Węgrzech... i nie jest to sukces, delikatnie mówiąc, polskich negocjatorów!). Czeska prezydencja na pewno nie będzie "czeskim filmem". Praga będzie kierować Unią tuż po Paryżu - co nie jest zadaniem łatwym. Dziś Republika Czeska odbierana jest - poniekąd słusznie - jako najbardziej eurosceptyczny kraj w UE. Ma to jednak swoje dobre strony: oczekiwania wobec Czechów nie są wygórowane i każdy sukces, każda ważna decyzja będzie niejako "ponad plan". Władze czeskie mają więc komfort psychicznego luzu. Tym większy, że nie czują żadnej presji wewnętrznej: według ostatnich sondaży 3/4 Czechów w ogóle nie interesuje fakt, że ich kraj będzie przewodził całej Unii! To się nazywa czeski stoicyzm i dystans do samego siebie! Wiosną 2009 roku, podczas własnej prezydencji, czeski parlament przyjmie zapewne Traktat Lizboński. Nie oznacza to wcale, że Czechy w tym półroczu go ratyfikują: prezydent Klaus może najzwyczajniej odmówić swojego podpisu albo - w najlepszym razie - poczekać na ostateczną decyzję Irlandii (drugie referendum w tym kraju może odbyć się jesienią 2009). W rzeczy samej czeska głowa państwa stanowi ciężki orzech do zgryzienia dla euroentuzjastów i eurobiurokratów. Nie dziwią więc tytuły w austriackiej prasie: "Boże chroń, nadchodzi Klaus". Te 6 miesięcy rzeczywiście dla Brukseli nie będą spacerkiem. Ale też nie powinny być żadną katastrofą. Czesi twardo stąpają po ziemi. Przygotowali dość rozsądny program swojej prezydencji, w którym istotną rolę odgrywa - niebywale istotne dla Polski - Partnerstwo Wschodnie, przyciągające do Unii (i jednocześnie wyrywające ze strefy wpływów Rosji) takie kraje, jak Ukraina, ale też i Białoruś oraz państwa Kaukazu: Gruzję, Azerbejdżan i Armenię, a także Mołdawię. Wszystkie te państwa po części są, a po części mogą być w polskiej strefie wpływów politycznych. I to właśnie, paradoksalnie, Czechy, których prezydent jako jedyny przywódca kraju członkowskiego UE poparł agresję Moskwy na Tbilisi, mogą oficjalnie zatwierdzić ten polsko-szwedzki pomysł na zbudowanie wokół granic Unii pasa zaprzyjaźnionych i wspieranych finansowo krajów. Jeśli tylko to się uda - a wszystko wskazuje, że tak - to z polskiego punktu widzenia czeskie przewodnictwo w Unii Europejskiej będzie już sukcesem. Czechów trzeba wspierać - choćby po to, aby za 2,5 roku, podczas polskiej prezydencji, Praga wsparła nas. I nie pozwolić na wielkopańskie - i nieeleganckie - pomysły prezydenta Francji, aby faktycznie ominąć przewodnictwo Czech przez zmontowanie osi krajów strefy euro - pod przywództwem Sarkozy'ego: tak, aby ta struktura podejmowała kluczowe decyzje niejako "zamiast" Unii - choć w jej imieniu. Należy bronić suwerenności czeskiej prezydencji w dobrze pojętym własnym interesie: Polskę też nieraz chciano pomijać przy ważnych decyzjach. A jak uda się największym i najbogatszym krajom UE podejmować decyzje "ponad głowami" Pragi, tym chętniej będą to stosować wobec naszego kraju. Dla mnie mottem czeskiej prezydencji może więc być śmiało cytat z Hemingwaya: "Nie pytaj, komu bije dzwon. Bije on Tobie...".

 

Dziś dzień Jerzego Kropiwnickiego, czyli Święto Trzech Króli. Rozmawiałem akurat z dwoma ludźmi - jeden to dziennikarz o wyraźnie lewicowych poglądach, drugi działacz piłkarski - i też na pewno nie będący sympatykiem PiS. Gdy zażartowałem o "dniu Jerzego Kropiwnickiego" pan od futbolu oburzył się: „a co Wy chcecie od Trzech Króli?”. Musiałem dopiero tłumaczyć rzeczy oczywiste, że ziemia jest okrągła, a ja jestem za tym świętem. Niespodziewanie działacza poparł dziennikarz: „ja też!”. Tyle, że w sejmie to inaczej wypadło...