Eurokłamstwa, czyli Tusk jako pastuszek

Po drugie: rząd wstydliwie przemilcza, a media jakoś nie drążą, że szybkiego wejścia Polski do eurozony wcale nie oczekuje, ba - nawet nie chce..., ani Unia Europejska ani nawet najbardziej zainteresowany, czyli Europejski Bank Centralny. Publiczne wypowiedzi w tej kwestii hiszpańskiego komisarza odpowiedzialnego w UE za finanse i wspólną walutę Joaquina Almunii oraz prezesa EBC Jeana-Clauda Tricheta nie pozostawiają złudzeń. Rzecz zaś w tym, że "największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz" (Boy-Żeleński). Tyle, że o tym sceptycyzmie Brukseli i Frankfurtu (EBC) rządowy pies z kulawą nogą nawet nie szczeknie, a Chlebowski też się nie zająknie (być może i tak nie rozumie o co chodzi).

 

Widać więc wyraźnie, że cała operacja nie ma charakteru merytorycznego, a jest tylko przeznaczona na użytek wewnętrzno-propagandowy. Unia to wie, ale to jej nie przeszkadza. Obiektywnie biorąc, to ryzykowna gra Tuska. Przyjdzie bowiem zapewne taki moment, kiedy rzeczywiście trzeba będzie decydować o realnej - a nie surrealistycznej - dacie. Tylko, że wówczas społeczeństwo już nie uwierzy, przyzwyczajone do tego, że wspólna europejska waluta stała się zakładnikiem w politycznym meczu polsko-polskim. Tak, jak w innej ludowej przypowieści o pastuszku, który tyle razy fałszywie alarmował wieś, krzycząc dla zabawy: "wilki, wilki", że gdy w końcu naprawdę pojawiły się wilki, nikt nie uwierzył pastuszkowi (co się zresztą dla niego tragicznie skończyło).

 

Po czwarte wreszcie cała ta maskarada, że aby wejść do eurolandu w 2012 roku trzeba myśleć już dziś o szybkim akcesie do ERM-2 jest - merytorycznie - śmiechu warta. Poważni ekonomiści i uznani analitycy, także ci odlegli od PiS o lata świetlne, jak choćby b. wiceprezes NBP Krzysztof Rybiński przestrzegają, jak mogą, że wejście do ERM-2 i konieczność spełnienia niezwykle surowych kryteriów sztywnego kursu złotego (widełki wzrostu i spadku jedynie 15 %), a więc samopozbawienie się piekielnie ważnego instrumentu, jakim jest możliwość regulowania wartości własnej  waluty jest gorzej niż zbrodnią - jest błędem. I to właśnie teraz, zwłaszcza teraz: w dobie narastającego kryzysu, gdy trzeba szukać "zakładek" i instrumentów obrony przed ekonomicznym tąpnięciem, jeśli nie trzęsieniem ziemi. Ciekawe, że dosłownie przed tym samym przestrzegają swoich rodaków, cytowani dziś przez "Gazetę Wyborczą", specjaliści ze Słowackiej Akademii Nauk (Vladimir Balaż). Tyle, że u nich to mleko już się rozlewa.

 

Moja propozycja - nieśmiała, jak zwykle - wokół euro w Polsce mniej propagandy, mniej ściemniania, mniej sprzedawania kolumny Zygmunta, mniej "żenienia kitu". Chyba, że premier, minister finansów i cała ta ekipa boi się merytorycznej debaty, wiedząc, że na tym polu - w przeciwieństwie do pola PR - może polec. Jeśli tak: OK, cała ta polityczno-medialna zadyma jest zrozumiała, uzasadniona i logiczna. Tyle, że nie ma nic wspólnego z interesem kraju.

Trwa rządowo-medialna komedia wokół wprowadzenia euro w Polsce. Tusk zachowuje się zgodnie ze starym polskim przysłowiem: wie, że dzwoni, ale nie za bardzo wie, w którym kościele. Po pierwsze, co umyka uwadze opinii publicznej, PO zmienia daty: najpierw premier mówił o roku... 2011 (tak było na wrześniowym Forum Ekonomicznym w Krynicy), potem mu wytłumaczono, że to jednak kompletny surrealizm i zaczął mówić o 2012, wreszcie wiceszef klubu parlamentarnego PO Andrzej Czerwiński w TVP Info oświadczył, że tak naprawdę to wszystko jedno czy 2012 czy 2013 (!), przygotowując w ten sposób opinię publiczną na - jak rozumiem - późniejsze kolejne manewry wokół daty.