AA - jak Arabski Alfabet rządu

                                                                                         ***Wokół PZPN jak w kotle, ilość osób mówiących o sanacji futbolu nie przechodzi w jakość, przy czym większość z nich (nie wszyscy!) bredzi niczym imć Piekarski na mękach. Rząd ma swojego kandydata i jest tak w tym zdesperowany, że niedługo chyba wyśle komandosów, aby pomoc Bońkowi zostać prezesem. A Boniek już podzieli prawa telewizyjne i marketingowe tak, aby polska piłka rosła w siłę (?), a ludziom polskiej piłki żyło się dostatnio... Przynajmniej niektórym.                                                                                         ***Właśnie problemom naszego futbolu poświęcony jest wywiad, jakiego udzieliłem portalowi internetowemu: www.igol.pl. Oto jego treść:"Maciej Kanczak: W środę jednemu z kandydatów na prezesa PZPN, Zdzisławowi Kręcinie, postawiono zarzuty niegospodarności w PZPN. Czy uważa więc Pan, że w związku z tymi wydarzeniami, obecny sekretarz związku powinien zrezygnować z ubiegania się o fotel prezesa?Ryszard Czarnecki: Formalne nie ma zakazu kandydowania osób mających zarzuty prokuratorskie. Chyba że specjalną taką decyzję podejmie wymiar sprawiedliwości. Piłka więc jest raczej po stronie samego Zdzisława Kręciny. Tyle że będzie to wówczas decyzja o charakterze moralnym i politycznym, a nie wynikająca z obligów prawnych.M. K.: Kandydatów na prezesa PZPN, przy założeniu, że Kręcina nie zrezygnuje z ubiegania się o prezesurę, jest czterech. Kto Pana zdaniem wygra i dlaczego?R. Cz.: Bez - ewentualnie - Kręciny walka rozstrzygnie się miedzy Grzegorzem Latą a Zbigniewem Bońkiem. Na razie większe szanse ma ten pierwszy. Jeżeli Kręcina zostanie, włączy się do rywalizacji, ale ta sprawa jednak zmniejsza jego szanse. Jeżeli wygra Lato (lub Kręcina), to dzięki poparciu przede wszystkim terenu. Jeżeli wygra Boniek - to będzie to wynik strachu przed rządem i działaniem wymiaru sprawiedliwości. Nie sadzę jednak, aby delegaci na Zjazd PZPN byli specjalnie strachliwi.M. K.: Co nowy prezes PZPN powinien zrobić w pierwszej kolejności, aby przywrócić ład i porządek w polskiej piłce?R. Cz.: Powinien z jednej strony odciąć się od korupcji i zapowiedzieć twardą z nią walkę, a z drugiej jasno stwierdzić, że PZPN jest niezależny od rządu, może z nim współpracować, ale nie może być "chłopcem na posyłki" i zgadzać się np. na dyktowanie Związkowi decyzji personalnych i dotyczących choćby praw transmisji telewizyjnych meczów reprezentacji (mówi się w kuluarach, że o to właśnie tak naprawdę chodzi rządowi...).M. K.: Zmieni się coś w ogóle po tych wyborach w PZPN czy też, ktokolwiek tym prezesem nie zostanie, dalej będzie tak źle jak było?R. Cz.: To, czy się zmieni, zależy od prezesa: jakich współpracowników sobie dobierze, jak sobie ułoży relacje z mediami i kibicami, na ile będzie profesjonalnie zarządzał PZPN-em. Powiem wprost: nadmiernym optymistą nie jestem, ale za nowego prezesa będę trzymał kciuki.M. K.: Jakie cechy powinny charakteryzować prezesa idealnego?R. Cz.: Idealny prezes to taki, który: a) kocha piłkę, ale też się na niej zna, b) zna się na zarządzaniu dużym zespołem ludzkim i jest profesjonalny, c) jest człowiekiem absolutnie uczciwym i gwarantuje, że nikt mu nic nie „wyciągnie” już po wyborze - a wiadomo, że np. spektakularne aresztowanie nowego prezesa PZPN byłoby dla rządu świetnym pretekstem do wprowadzenia kuratora po raz kolejny, ale tym razem bardziej skutecznie, d) potrafi dobrze żyć ze środowiskiem najbardziej krytycznym dotąd wobec PZPN: dziennikarzami i kibicami.M. K.: Nie żałuje Pan czasem, że zrezygnował z walki o fotel prezesa PZPN?R. Cz.: Mój czas przyjdzie. Teraz nie będę kandydował, ale nie wykluczam tego w przyszłości.M. K.: Jakie były przyczyny Pańskiej rezygnacji? Wstąpienie do PiS czy też coś jeszcze zaważyło na tym, że nie ubiegał się Pan o fotel prezesa?R. Cz.: Polityk może być prezesem związku sportowego (przykłady Polskiego Związku Tenisowego czy Koszykówki: w pierwszym prezesem jest Waldemar Dubaniowski, b. szef Kancelarii Kwaśniewskiego, a wiceprezesem Zbigniew Chlebowski, pełniący funkcję przewodniczącego Klubu parlamentarnego PO, a w drugim senator PO - Roman Ludwiczuk). Uznałem jednak, że mój akces do PiS mógłby być odebrany - nieprawdziwie, ale jednak - jako swoiste „upolitycznienie” Związku. Stąd moja decyzja. Inna sprawa, czy jako przedstawiciel opcji reformatorskiej w PZPN miałbym duże szanse na zwycięstwo. Choć przy obecnym zamieszaniu, aresztowaniach, zarzutach etc. być może, paradoksalnie, moje szanse by bardzo wzrosły...M. K.: A nie myślał Pan o tym, żeby połączyć siły z którymś z kandydatów, jak np. przed wyborami w 1999 r. zrobili Zbigniew Boniek i Eugeniusz Kolator, którzy wsparli Michała Listkiewicza w walce z śp. Marianem Dziurowiczem, a gdy Listek wygrał, zostali jego najbliższymi współpracownikami?R. Cz.: Nie myślę o sojuszu z żadnym z kandydatów na prezesa. Mogłoby to bowiem prowadzić do sytuacji, w której daję swoje nazwisko - na które pracowałem latami - firmując działania, z którymi absolutnie nie mogę się zgodzić. Czasami w życiu warto jest poczekać. Jasnym jest, że taka moja postawa uniemożliwia mi objęcie stanowiska np. wiceprezesa PZPN. Cóż, coś za coś. Będę miał przynajmniej pełną, nieskrępowaną możliwość oceniania tego, co dzieje się w PZPN i wokół PZPN..."                                                                                          ***Wstaje świt nad Bosforem. Mokry świt. Niebo w chmurach, ale głowa nie może być w chmurach. Choć czasem bywa. Światła po drugiej stronie cieśniny toną najpierw w mroku, potem niewidzialna ręka ratuje je z toni, stają się coraz bardziej wyraziste. Widać kontury gór, woda coraz bardziej odcina się od brzegu, ma już inny, jaśniejszy kolor, choć przed chwilą jeszcze zlewała się z nim, stanowiąc jedną, nieznaną, odległą całość. Teraz należą już do dwóch różnych, innych, koegzystujących, choć czasem wrogich światów.

 

W Istambule jest już dzień. Ta niedziela w Stambule jest mokra. Barki płyną w deszczu. Deszcz zacina, kłócąc się z obrazem wiecznie słonecznej Turcji. Turecki krajobraz z trudnością przebija się przez mgłę. Jasność - inaczej niż w życiu - wygrywa z ciemnością, ale w znoju, w trudzie, w mękach walki o panowanie nad kolejnym dniem.

 

Jest niedziela, 26 października 2008 roku. Za trzy dni ten kraj będzie obchodzić swoje urodziny. Na razie gasną światła. Nie są już tak potrzebne. W Stambule dzień w końcu wygrywa z nocą. Tak, to prawda. Za chwilę Turcja będzie świętować swoje 85 urodziny. A właściwie urodziny nowej, świeckiej Turcji. 26 października 1923 roku powstała - na gruzach sułtanatu i zniesionego rok wcześniej kalifatu - republika. Była dzieckiem Atatűrka, który wtedy jeszcze nazywał się Mustafa Kemal. Atatűrk - dzisiaj w Turcji laicki święty, którego podobizny są praktycznie wszędzie, w przeciwieństwie do obecnego prezydenta Abdullaha Gula - dokonał prawdziwej rewolucji. Zastał Turcję jako raczej zacofany sułtanat, w którym oficjalnym alfabetem był arabski, nie używano nazwisk (!), a struktury państwowe były wątłe. Zostawił zaś, umierając w 1938 roku, jako państwo dość nowoczesne, z łacińskim alfabetem, europejskim kalendarzem gregoriańskim, z nowymi kodeksami prawa karnego, cywilnego i handlowego. Cztery lata przed swoją śmiercią zdecydował o przyznaniu kobietom czynnych i biernych praw wyborczych (a więc 15 lat po Polsce...). Rok później Turczynki miały już swoją reprezentację parlamentarną, dość skromną, co prawda, ale jednak: co 21 turecki poseł był kobietą.

 

Choć w ostatnich latach Turcja wyraźnie skręca w kierunku powrotu do islamskich tradycji i coraz częściej kwestionowany jest świecki charakter Republiki to duch Atatűrka wciąż jest wszechobecny. Lotnisko w Istambule nosi jego imię - Atatűrk Havalimani. W luksusowym hotelu, przeznaczonym przede wszystkim dla gości z zagranicy na poczesnym miejscu, tuż przy wejściu, po lewej stronie duża tablica z popiersiem Atatűrka, datami jego urodzin i śmierci oraz napisami po turecku i angielsku: "Beni Hatirlayiniz" - "Remember Me". Rzeczywiście: jest pamiętany. W saloniku VIP na lotnisku jego imienia wisi spory jego portret, a obok stoi wielka turecka flaga... Ale też setki i setki tureckich dzieciaków codziennie przychodzi - sam to widziałem - do skromnych apartamentów Atatűrka w Pałacu Dolmabahce w Istambule. Mała sypialnia pierwszego prezydenta Republiki Turcji - nieporównywalna ze znajdującą się tuż obok wielką sypialnią sułtana Abdulaziza z olbrzymim i wysokim łożem, na które dostać się można było tylko wchodząc na specjalny taboret, i górującym nad wszystkim baldachimem. Pokój, w którym zmarł przeszło 60-letni bohater narodowy Turków - równie skromny, z łóżkiem spowitym dużą turecką flagą, jak kirem. Łazienka, z której korzystał, choć teraz zamknięta dla wycieczek... Z całą pewnością kult Atatűrka jest elementem wychowania patriotycznego tureckiej młodzieży i stanowi swoiste spoiwo współczesnej tożsamości narodowej Turków. Ale też coś więcej. Wydaje się, że Atatűrk stał się trochę zakładnikiem bieżącej walki politycznej w jego ojczyźnie. Dla opozycji, dla "obozu laickiego" niechętnego rządzącym islamistom z Partii Dobrobytu i Rozwoju historyczny przywódca jest symbolem świeckości państwa, rozdziału Republiki od religii muzułmańskiej. Jest ikoną wartości zgoła odwrotnych od tych lansowanych mniej lub bardziej dyskretnie przez umiarkowanych może, ale jednak islamistów premiera Erdogana i prezydenta Gula (żona tego ostatniego paraduje w tradycyjnej chuście na głowie...). Atatűrk stał się więc kartą polityczną w wojnie ideologicznej, która ma miejsce dziś nad Bosforem.

 

Zostawmy jednak politykę. Zabytki bywają ciekawsze. Zwiedzam z neofickim zapałem kogoś, kto nigdy nie był w Turcji słynny stambulski Pałac Dolmabahce. Paradoksalnie, w tylu krajach widziałem realne tureckie wpływy polityczne (choćby w zeszłym tygodniu w Azerbejdżanie) czy ekonomiczne, a przede wszystkim ślady historyczne. Tak było w Bośni i Hercegowinie, gdzie Ankara jest istotnym punktem odniesienia, zwłaszcza dla muzułmańskich Bośniaków i gdzie powszechnie (z wyłączeniem Serbów i Chorwatów oczywiście) kibicuje się piłkarskiej reprezentacji Turcji. Tak było w Albanii, gdzie państwo tureckie finansuje budowę niektórych szkół. Tak było w Kosowie, gdzie Kosowarzy znacznie lepiej traktują żołnierzy sił pokojowych z Turcji niż np. z Holandii czy Polski. Wszystkie te kraje przez wieki związane były  z Imperium Ottomańskim, a kultura turecka i islam wywarły na nie przemożny wpływ. Ale te wpływy widać także dobrze w państwach, które o swoją niepodległość i tożsamość narodową walczyć musiały właśnie z Turkami. Obserwowałem to w Serbii, Czarnogórze, Macedonii, ale też choćby w Bułgarii. Ale przecież kulturowe (i językowe!) wpływy tureckie można dostrzec także w Polsce: zapożyczenia z zakresu sztuki militarnej, częściowo kuchni, ale także np. stroku szlacheckiego. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale tak było. To swoista "globalizacja", która miała miejsce na Starym Kontynencie, ale też na pograniczu Europy i Azji w wiekach od XIII do początków XVIII...

 

W kiosku przed Pałacem Dolmabahce przewodniki w "językowym standardzie": angielski, francuski, włoski, hiszpański, niemiecki, ale także po grecku. Przewodniki po Dolmabahce, po Stambule, ale też jedna książka specjalnie dla włoskich smakoszy i kucharzy "La cucina turca", czyli "Kuchnia turecka". Tej książki jakoś nie ma w innych językach... To coś mówi. Swoją drogą zaskakuje fakt, że nie ma przewodników po rosyjsku i po polsku, mimo sporej liczby turystów z tych obszarów językowych. A właśnie: kuchnia turecka. Przede wszystkim widać wpływ kuchni arabskiej. Mogę polecić dwie świetne restauracje: specjalizującą się w dawnej kuchni Imperium Ottomańskiego "Bogazici Borsa" oraz drugą, "Kosebasi", właśnie prezentującą dania, przyrządzane pod wpływem kuchni arabskiej. Sztuka kulinarna tego kraju odcisnęła swoje silne piętno na kuchni całych Bałkanów. Smak kuchni nasyconej wpływami tureckimi po raz pierwszy poznałem... w Bułgarii, jeszcze jako dziecko. Co do alkoholu w tym islamskim (ale raczej nie pod tym względem) kraju, wypicie lampki czerwonego wina "Kavaklidere" z win anatolijskich nie grozi żadnymi negatywnymi skutkami. A może nawet - przeciwnie... Czas wracać do pałacu Dolmabahce. Warto tam być choćby po to, aby zobaczyć Selamlik Hunkar - gabinet sułtana, schody kalifa, nieopisywany w przewodnikach, ale ciekawy przez swój "realizm bez upiększeń" portret "Kralicesi Victoria" - brytyjskiej królowej Wiktorii, obraz George'a Washingtona "Arabskie wojska szykują się do ataku", serię obrazów pokazujących wjazd do Konstantynopola sułtana Mehmeda. Ciekawa jest też biblioteka z półkami książek aż pod sufit (gdybym był inżynierem Karwowskim z serialu "Czterdziestolatek" zastanawiałbym się pewnie, jak słudzy sułtana włazili po te książki z ostatniej półki?), ale też "Dinlemne Odasi", czyli specjalna komnata do ćwiczeń... muzycznych. Niektórych zaciekawi harem (mnie? Ależ skąd?), innych może bardziej "Peyzaj", czyli swojski "Pejzaż" Hoce Ali Riza, żyjącego w latach 1838-1930. Imponujące wrażenie robi sala audiencjonalna wysoka na 36 metrów (!). Świetny jest też obraz XIX-wiecznego malarza Brocka "Flota Ottomańska". W każdym razie kulturalna spuścizna Imperium Osmańskiego budzi podziw. Tyle moich osobistych, subiektywnych refleksji. Gwoli statystyki tylko informacja: pałac Dolmabahce zbudowano w ciągu 13 lat w połowie XIX wieku (a dokładnie 1843-1856), za czasów 31 sułtana w historii Imperium Ottomańskiego (nazwa wymienna: Imperium Osmańskiego - jego założyciel nazywał się Ossman lub Othman) - Abdulmecida. Projekt został zrealizowany przez budowniczych Evanisa Kalfe, Karabeta Balyana i jego syna Nikogosa Balyana, ale nad całością czuwał Haci Said Aga. Paradoksalnie, choć budowany dla sułtanów, pałac jest w stylu zachodnim, z wyraźnymi elementami Baroku, Rokoka i Neoklasycyzmu. Jest największym pałacem w Turcji: ma 15 tys. metrów kwadratowych. Składa się z imponującej liczby 285 pokoi, 44 holi i... 68 ubikacji. Ostatnim urzędującym tu monarchą był kalif Abdulmecid Efendi. Po ustanowieniu Republiki pałac znacjonalizowano i stał się częścią "narodowego dziedzictwa nowej Republiki". Ważne, że właśnie tu letnie miesiące spędzał Atatűrk, tu pisał swoje najważniejsze prace i tu zmarł.

Ale jeżeliby chcieć znaleźć choćby tylko jeden powód, dla którego warto znaleźć się w pałacu Dolmabahce to nazywa się on Zulvecheyn. To prywatne apartamenty sułtana - wielkie, majestatyczne, przepyszne. To właśnie tu kolejni sułtanowie urzędowali w dzień, przyjmowali gości, odpoczywali, brali kąpiel. Były to w zasadzie dwa prywatne apartamenty (Hunkar lub Hususi). Rodzina sułtana i harem znajdowały się w innej części pałacu. Ale harem sułtana to już zupełnie inna - choć niemniej pasjonująca - historia.

 

 

Problem rządu Tuska polega na tym, że wypowiadającego się w jego imieniu ministra Arabskiego rozumie w Polsce mniej więcej tyle osób, ile zna alfabet arabski.