O kolegach z których szydziliśmy

Dzieci jak wiadomo są bezmiernymi okrutnikami, nie mają żadnych zahamowań i nie uznają świętości, szacunek dla osoby bliźniego, jego poglądów, wyborów i upodobań nie istnieje dla nich. Każde z dzieci w dodatku chce być akceptowane przez grupę rówieśników i dla tej akceptacji gotowe jest na wszystko, włącznie z pogrążeniem towarzyskim swojego najlepszego przyjaciela z podwórka, włącznie z najczarniejszą zdradą. Żadne się nie zawaha, a przynajmniej ja takiego nie znałem. Wyrzuty sumienia łatwo uciszy wspólny rechot z cudzego nieszczęścia.

W naszej klasie było dwóch kolegów, którzy mieli najcięższe życie. Każdy z nich z innego powodu. Zanim jednak przejdziemy do szczegółowych opisów cierpień, które klasa im zadawała oraz do ich rzeczywistych i urojonych win, przedstawmy ich. Jeden mieszkał na mojej ulicy i miał na imię Boguś, w rzeczywistości nazywał się inaczej, ale pozostańmy przy Bogusiu, bo jest po temu mnóstwo powodów. Drugi mieszkał na osiedlu, gdzie stały bloki i miał na imię Władek. W tym przypadku rzeczywistość także była inna, ale przemilczymy ją z tych samych powodów.

Z Bogusia szydziliśmy, bo był malutki, drobny, nie mógł się bronić, a miał przy tym wielkie ambicje i cechowała go otwartość na świat. Był przez to – co zrozumiałe – całkowicie bezbronny. Boguś miał kilka dziwnym natręctw, które dla uspokojenia własnego sumienia nazywał będę zwyczajami. Do szkoły spóźniał się prawie zawsze, albowiem pokonując tę nie najdłuższą przecież drogę musiał obskoczyć wszystkie dzikie wysypiska śmieci i zebrać z nich to co ludzie tam dnia poprzedniego wyrzucili. Nie zgarniał wszystkiego, zadowalał się kolorową prasą o tematyce sportowej, szczególnie zaś łasy był na zdjęcia piłkarzy. Miał bowiem Boguś plan na życie taki, by zostać piłkarzem i robić karierę w sporcie.

Jak się domyślacie okoliczności mu nie sprzyjały. Mieszkał z matką, osobą dziwną i nieco nerwową, ojczymem i bratem krańcowo od niego różnym, w jednym pokoiku z kuchnią. Byłem tam kilka razy i nigdy nie miałem ochoty wracać ponownie. Mój własny dom składający się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki wydawał się przy tym pałacem. Boguś miał zwyczaj czytać książki, które żywo potem komentował śmiejąc się przy tym. Doprowadzało to jego matkę do dziwnego rozedrgania, a jego brata wtrącało w depresję. Żeby jakoś z niej wyjść zaczynał dokuczać Bogusiowi, natrząsał się z niego i mówił, że nigdy nie uda mu się zostać piłkarzem. Boguś nie wiedział co z tym zrobić, płakał lub uciekał na łąki, gdzie były te dzikie wysypiska i grzebał w nich patykiem w poszukiwaniu jakichś skarbów. Trzymał potem to wszystko w różnych kryjówkach, nie mógł zwlec wszystkiego do domu, w którym samo standardowe i konieczne do życia wyposażenie robiło wrażenie graciarni.

Spędzał więc Boguś większość swego życia poza domem. Był w ciągłym ruchu – śmietnik, skrytka, skrytka śmietnik, szkoła, dom, śmietnik, skrytka – to dawało mu poczucie bezpieczeństwa i jakiś wewnętrzny spokój. Nie lubił, żeby mu w tym towarzyszyć, wiem bo próbowałem. Może bał się, że ktoś odkryje jego schowki i powyciąga mu stamtąd wszystkie zdjęcia piłkarzy, kawałki metalu i połamane układy scalone, które tam zgromadził, nie wiem. Do szkoły chodził niechętnie. Bał się agresywnych i złośliwych kolegów, którzy zabierali mu teczkę pełną gazet ze śmietnika, które potem wysypywali na podłogę i deptali ubłoconymi butami. Żeby uniknąć tych przykrych sytuacji przychodził zawsze najpóźniej, już po dzwonku. Nie zyskiwało mu to sympatii nauczycieli i budziło żywe reakcje w klasie. Kiedy tylko Boguś pojawiał się w drzwiach, wszyscy odwracali się w jego stronę, z tymi głupawymi uśmiechami szympansów, które wszyscy tak dobrze znamy i z klasy padały pytania – jak tam Boguś na fajansie było? Albo – co, był dziś świeży towar? I temu podobne. Boguś milczał, a nauczyciele nie zadawali sobie nawet trudu by dociekać przyczyn jego spóźnienia, i tak było wiadomo gdzie był i co robił.

Boguś uczył się słabo, nie tylko ze względu na kłopotliwą sytuację lokalową, ale także przez to, że jego głowę wypełniały marzenia o karierze piłkarskiej. Nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o tym. Szał ten rozpoczął się u niego – co oczywiste – w roku 1982 kiedy to Polska zdobyła 3 miejsce w mistrzostwach świata w Hiszpanii. Coś tam zapamiętywał z lekcji i próbował to potem powtarzać kiedy przyszła pora odpytywania, ale szło mu kiepsko i jedyne co czynił, by jakoś złagodzić upokorzenie, to uśmiechał się smutno. Kiedyś na lekcji biologii pani zapytała go – wskazując przy tym na dwa okrągłe otwory w czaszce plastikowego kościotrupa imieniem Stefanek – co to jest Boguś? Jak nazywają się te dwa okrągłe otwory w głowie, w których osadzone są gałki oczne. – Moczowody – wyznał Boguś z rozbrajającą szczerością i nie spotykaną u niego pewnością siebie. Klasa zatrzęsła się od śmiechu, a pani posmutniała i nie postawiła mu wcale dwójki do dziennika, bo nie było tam już miejsca na oceny niedostateczne. Boguś zapatrzony w swoją świetlaną przyszłość nałapał ich zbyt wiele, by mógł je pomieścić standardowy szkolny dziennik.

Życie Bogusia podczas przerw szkolnych było koszmarem, przeważnie by uniknąć kopniaków, szturchnięć, wyzwisk i przewracania na twardą podłogę, ukrywał się w toalecie, gdzie oczywiście przeglądał – zamknięty w kabinie – swoje zdobycze z porannego obchodu śmietników. Wychodził równo z dzwonkiem i szedł do klasy. Siedział w jednej ławce z anielsko wyglądającym blondynkiem imieniem Władek. Żeby była jasność powiem od razu, że przy Władku Boguś był uosobieniem normalności i psychicznej równowagi. Władek mieszkał w bloku, jednym z najstarszych w naszym mieście. Miało to różne konsekwencje, o których długi czas nie miałem pojęcia, aż do chwili kiedy odwiedził Władka mój kolega Krzysiek i zauważył, że nie ma u niego w domu półki na książki szkolne. Kiedy zapytał Władka gdzie on te książki trzyma, tamten odrzekł, że w duchówce, po czym ruszył do kuchni, gdzie stała stara węglowa, z kafli zbudowana kuchnia, w niej zaś była duchówka, nieczynna już i używana przez Władka do przechowywania podręczników i zeszytów szkolnych. Z faktu, że trzyma książki w duchówce Władek nie wyciągał żadnych wniosków, ale my – jego koledzy ze szkoły wyciągaliśmy i uważaliśmy Władka wprost za świra, któremu nie należy się nic, ani odrobina szacunku i sympatii. On nic sobie z naszej postawy nie robił, albowiem znał kilka sposobów, które odstraszały nas i wywoływały obrzydzenie jego osobą, a przez to gwarantowały mu spokój i nietykalność.

Potrafił, na przykład, wywijać sobie powieki tak, że wyglądał jak noc żywych trupów, mógł z tymi różowo zabarwionymi i wywiniętymi do góry powiekami siedzieć z piętnaście minut bez ruchu co doprowadzało do dzikich pisków koleżanki, a kiedy raz jedna z nauczycielek zobaczyła do czego Władek jest zdolny, wściekła się tak, że o mało z tego strachu, z tej złości i rozbiła mu głowy gałką od kluczy. Nie był to jednak najstraszniejszy wyczyn Władka. Latem kiedy wszyscy nosiliśmy krótkie spodenki i widać było dokładnie jak podrapane, poranione, brudne i chude są nasze nogi, Władek kładł sobie te swoje giczki jedna obok drugiej na ławce szkolnej i nie zważając na smugi brudu rysujące się na goleniach i udach zrywał z nich pracowicie strupy. Układał potem te strupy w małe stosiki, jeden obok drugiego. Kiedy zgromadziło się ich już wystarczająco dużo Władek zjadał je jeden po drugim i uśmiechał się przy tym anielsko. Było to coś tak strasznego, że dziś jeszcze czuję swędzenie podniebienia kiedy o tym myślę.

Władek – kiedy go o coś pytano – nie odpowiadał w ogóle, tak jakby nie rozumiał pytań. Było to zaskakujące, ponieważ był jednym z najaktywniejszych uczniów, to znaczy zgłaszał się do każdej odpowiedzi. Kiedy nauczyciel wskazał na niego palcem, Władek wstawał, uśmiechał się jak kretyn i patrzył z zadowoleniem po klasie. Skonsternowany nauczyciel próbował przemówić do niego łagodnie i po ludzku, dopiero za którymś kolejnym razem orientował się, że z Władka po prostu nie da się niczego wydobyć, a jego aktywność i chęć odpowiedzi na pytania wynika z potrzeby zwracania na siebie uwagi po prostu i z niczego więcej.

Porozumieć się z Władkiem było niesłychanie trudno, mnie nie udało się to nigdy, miałem zawsze w sobie dużą rezerwę dla niego i chyba się trochę go bałem, mimo że był mniejszy i drobniejszy niż ja. Jego szaleństwo było zbyt wyraźne i zbyt groźne. Jedynym człowiekiem, z którym Władek się porozumiewał był Boguś. Potrafili gadać przez całą lekcję nie zważając na nauczycieli, wymieniali różne uwagi o piłkarzach i jakichś innych sprawach, o których nie mieliśmy pojęcia i tylko czasem rzucali się na siebie z pięściami. Furia ta była zawsze tajemnicą i nikt nigdy nie dociekł jej rzeczywistych przyczyn. Myślę, że było to po prostu naturalne rozładowanie napięcia, które w nich tkwiło. Boguś rzucał się wtedy na Władka nie zważając na to, że tamten jest odeń silniejszy i okładając go pięściami wrzeszczał – ty jebany złodzieju! Na co Władek próbował się bronić wykrzykując co jakiś czas jedno tylko słowo – wsiun, wsiun, wsiun. Nie oznaczało to wcale, że Boguś ma lub miał kiedyś wszy w głowie, ale że pochodzi ze wsi, czyli po prostu z naszej ulicy. Wściekłość przechodziła im sama lub była wygaszana przez przypadkowych, patrolujących korytarze nauczycieli.

Zdarzyło się kiedyś, że pani od rosyjskiego, którą wszyscy bardzo lubiliśmy, a w której Władek podkochiwał się skrycie, przyprowadziła ich całych czerwonych, i zapłakanych gdzieś z korytarza wprost do klasy na lekcje z naszą wychowawczynią. – Lidziu – rzekła – popatrz – jeden drugiego walił w łeb workiem z kapciami, przez to, że ten nazwał tamtego złodziejem, a ten drugi tego pierwszego wsiunem. Weź coś z nimi zrób, bo mnie zaraz szlag trafi. Nasza wychowawczyni kiwała smutno głową, obiecywała zajęcie się sprawą, po czym kiedy pani od rosyjskiego wychodziła sadzała Bogusia i Władka na ich stałych miejscach i nie wyznaczała im żadnej kary. Uważała, że i tak nie będzie to miało żadnego wychowawczego sensu.

Kiedyś jednak zdarzyło się, że Władek został ukarany i to srodze, przez samą panią dyrektor. Zawiodła go wyobraźnia. Nie wiem czego się tam naoglądał w telewizji, czym sobie tę biedną głowinę nabił, fakt pozostaje faktem, że zaczął rabować młodszych kolegów w czasie drogi ze szkoły na osiedle. Do zastraszania ich używał popularnych w tamtych czasach małych scyzoryków, z zapięciem do zawieszania na szlufce spodni, takich breloczków. Wyciągał taki mikroskopijny scyzoryk, i machając nim na wszystkie strony wrzeszczał do dzieci – dawać pieniądze, dawać pieniądze. Dzieci pieniądze oczywiście dawały, po czym szły ze skargą do rodziców, którzy biorąc pod uwagę znikomość zrabowanych kwot nie przedsiębrali środków zaradczych. Po którymś kolejnym razie jednak sprawa się wydała, bo Władek trafił na jakimś maluchu kawał grubszej gotówki, gdyby palił wtedy starczyłoby mu chyba na całą paczkę papierosów, w dodatku z filtrem. Wielkość zrabowanej sumy musiała także mocno zdenerwować ojca tego obrabowanego chłopca, bo poszedł on na skargę wprost do dyrekcji szkoły. Pani dyrektor zaś wymierzyła Władkowi karę w zaciszu gabinetu, w którym urzędowała, wykonawcą egzekucji była jednak nie ona sama, ale pan od wychowania fizycznego. Zgodę na egzekucję zgodnie wyrazili rodzice Władka, którzy mieli go chyba także dosyć i na rękę im było, że ktoś za nich przetrzepie mu skórę.

Nie pamiętam, roku w którym Boguś i Władek nie przeszli do następnej klasy, tak się jednak stało i nasze drogi rozeszły się. Boguś po ukończeniu szkoły zawodowej pracował jako cieć w jednym z zakładów pracy w naszym mieście, nie został piłkarzem tylko alkoholikiem. Objawy choroby psychicznej zaczęły się u niego nasilać bardzo wcześnie, miał za sobą kilka prób samobójczych i w końcu poddał się leczeniu. Do formy nie wrócił nigdy.

Władka zgubiły kobiety, z którymi nie potrafił sobie poradzić tak samo jak ze scyzorykami. Kiedy już wydoroślał nieco zaczął poszukiwać życiowej partnerki. Jego wyobrażenie o małżeństwie było jednak mniej więcej takie samo, jak wyobrażenie o napadach z bronią w ręku. Miał ponoć wychowywać jakieś nieswoje dzieci, czy może ktoś go wyrzucił z mieszkania, jakaś żona czy konkubina. Nie wiem. Zbyt wiele plotek o nim krążyło. Kupił sobie kiedyś samochód, ale z braku prawa jazdy poruszał się nim jedynie nocą, po osiedlu, żeby nie zatrzymała go policja. Jeździł w kółko po prostu. Dla frajdy. Powiesił się jakoś po świętach dwutysięcznego roku, tuż przed sylwestrem. Pewnie myślał, że niedługo zacznie się dwudziesty pierwszy wiek i nie chciał już w nim żyć. Nikt mu nie powiedział, że to przecież jeszcze rok, że nowe stulecie zaczyna się w roku dwa tysiące pierwszym.

Przypominam, że na stronie www.coryllus.pl  można jeszcze znaleźć egzemplarze mojej książki pod tytułem "Pitaval prowincjonalny"