Cena przetrwania

Cena przetrwania

Pod koniec kwietnia 1986 roku, pojechałam z synkiem na kilka dni do domu sióstr zakonnych w Rokicinach Podhalańskich, gdzie spędzała urlop moja koleżanka Alina z trójką swoich urwisów. Często gościła tam śmietanka towarzyska Krakowa, związana z Tygodnikiem Powszechnym. Tak też było i tym razem. Już pierwszego dnia okazało się, że nie mamy szans na przetrwanie. Do końca dwunastoosobowego stołu gdzie pokornie usadowiłyśmy się z dziećmi docierały puste półmiski, a w najlepszym przypadku suche kartofle. „ Panie redaktorze, może jeszcze jeden kotlecik, a może suróweczki?”- słyszały wygłodniałe dzieciaki. Nikomu z nobliwego towarzystwa nie przyszło do głowy zastanowić się, że na półmisku jest dokładnie 12 porcji.

Moja koleżanka jest bardzo prostolinijna i dobra. To jedna z nielicznych znanych mi osób, które wezmą do domu chorego śmietnikowego kota, dołożą się do zakupów dla staruszki i będą wozić cudze meble. Nieśmiało protestowała przeciwko action directe, którą zaplanowałam. Chłopaków nie trzeba było namawiać. Pałali żądzą zemsty.
Wpadliśmy do jadalni i przed modlitwą przenieśliśmy wszystkie kotlety z półmiska na nasze talerze. Było nas sześcioro- wypadło po dwa. Siostra usługująca przy stole mrugnęła do nas porozumiewawczo.
Nie da się opisać piekła, które rozpętało się zaraz po modlitwie. Rozindyczone mastodonty nie żałowały mocnych słów, które nie licowały z ich pozycją towarzyską i zasadami wyznawanej wiary. Wygłosiłam na stojąco przemówienie- bardzo spokojne i bardzo ironiczne. Siostra śmiała się głośno i odmówiła dostarczenia następnych kotletów.

Zostaliśmy ukarani posadzeniem przy osobnym stole, ale odtąd nie brakowało nam jedzenia.