Obiektywne spojrzenie z zewnątrz

Ryszard Czarnecki wspomina dziś na swoim blogu o artykule Edwarda Lucasa w "The Economist". Wskazuje na jego rażąco stronniczy ton wybielający do przesady obecny rząd. Czarnecki ujawnia istnienie koligacji towarzyskich wymienionego publicysty między innymi z rodziną ministra Sikorskiego. Błahy to zapewne powód dla wielu, by uwierzyć, że spoglądający na nasz kraj z oddali brytyjski dziennikarz miałby powodowany osobistą relacją sięgać po pióro, by włączać się toczącą się w naszym kraju kampanię. Sądzę jednak, że wyraźnie proPO-wski artykuł Lucasa nie jest czystym przypadkiem.

Kilka miesięcy temu czytałam Nową zimną wojnę tegoż autora. Książka ta jest niezwykle interesującym studium polityki współczesnej Rosji. Ciekawie się ją czyta, bo zawiera wiele szczegółowych informacji. Zbliżając się do końca lektury, dotarłam do fragmentu poświęconego atakowi Rosji na Gruzję w 2008 roku. Tak jak wskazałam, tekst Lucasa jest naszpikowany faktami, więc zagłębiając się w okoliczności rozpoczętej w dniu otwarcia Olimpiady inwazji, sądziłam, że będę poznać precyzyjny opis tych wstrząsających międzynarodową opinię publiczną wydarzeń.

Tymczasem w opowieści o wojnie zainicjowanej przez Rosję nie ma ani słowa na temat interwencji, która rosyjską agresję powstrzymała. Nie wspomina się o misji mojego taty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, prezydenta Litwy, Estonii, Ukrainy oraz premiera Łotwy. Misji, która pokazała Rosji, że istnieje realny, międzynarodowy sprzeciw wobec jej imperialnych zapędów, a także udowodniła dynamizm i skuteczność działań podjętych przez ówczesnego polskiego prezydenta. Czy pominięcie wyprawy czterech prezydentów i jednego premiera oraz przemilczenie słów, które padły na wiecu w Tibilisi, to przypadkowa luka, czy dowód na intencjonalne wygumkowywanie pewnych faktów?

Sięgając po zachodnią prasę, musimy mieć niestety świadomość, że w trakcie lektury możemy się natknąć na jawnie i bezpośrednio antypolskie twierdzenia (jak w ostatnio cytowanym niemieckim periodyku) lub teksty traktujące o naszych sprawach pozornie z obiektywnej oddali, a w rzeczywistości mające źródło swej inspiracji wyłącznie po jednej stronie polskiej sceny politycznej. Nic odkrywczego tu nie wnoszę. Tak się dzieje.

Podobne wrażenie odniosłam po tym, jak któregoś ranka na jednym z największych polskich portali przywitała mnie wytłuszczona wiadomość o wybitnym brytyjskim historyku Timothy Garton Ashu, który na łamach "The Guardian" jednoznacznie stwierdza, że "raport (MAK- przyp. MK) potwierdza wnioski, do których już wcześniej doszli wszyscy rozsądni obserwatorzy: samolot nigdy nie powinien był lądować we mgle i pilot zapewne lądował z powodu presji wywieranej na niego ze strony dowódcy sił powietrznych, przez pewien czas przebywającego w kabinie, a ostatecznie z powodu wyrażonych, lub domniemanych życzeń samego prezydenta".

Każdy, kto interesuje się przyczynami katastrofy z 10 kwietnia, wie, że po pierwsze: samolot z prezydencką delegacją na pokładzie nie lądował, tylko podchodził do tzw. wysokości decyzji. Po drugie: wykonywanie wskazanego przeze mnie manewru w złych warunkach pogodowych jest dozwoloną praktyką. Po trzecie: nie ma jakichkolwiek dowodów na wywieranie presji na pilotów TU- 154. Po czwarte: nie ma dowodów na obecność śp. generała Błasika w kabinie pilotów. Po piąte: nie ma dowodu na wyrażenie w sposób werbalny lub jakikolwiek inny życzenia, by w Smoleńsku za wszelką cenę lądować. Wypada zresztą w tym miejscu powtórzyć, że piloci TU- 154 nie lądowali, lecz podchodzili do wysokości decyzji.

Widać jednoznacznie, że wypowiedź brytyjskiego historyka jest oparta o informacje nieposiadające waloru prawdy. Dlaczego badacz z wieloletnim doświadczeniem, nie obawiając się (co najmniej) posądzenia o nieprofesjonalizm, z taką łatwością wydaje kategoryczny sąd? Co jest źródłem jego wiary w te nieuczciwe oskarżenia?

Siła rażenia towarzyskich konotacji nie napawa optymizmem, ale i nie tłumi nadziei. Mobilizuje do jeszcze głośniejszego domagania się prawdy.