Peru kartoflem pachnące...

Te hasła, nieco socrealistyczne, nie dziwią. Peru  jeszcze kilkanaście lat temu było zagłębiem narkotykowym bijącym na głowę samą Kolumbię (!), a i teraz jest ważnym miejscem przerzutowym na parę kontynentów, zaś "drugi" to realny problem społeczny tego kraju, zwłaszcza niepokoją statystyki, gdy chodzi o młodzież. A odsetek analfabetów na indiańskich wsiach jest wciąż potężny.

Jeszcze inne hasła na billboardach świadczą o zmianach obyczajowych w tym katolickim kraju: "Używaj prezerwatywy ze swoją partnerką" - czytam na jednej z głównych ulic Limy.

 O ile tego typu "społeczne" apele i przestrogi atakują obywateli z elektronicznych nośników, to firmy wybierają nieco zaskakujące nas, Europejczyków formy reklamy. Oto bowiem nagminnie promują się na... trawnikach! Starannie przystrzyżona trawa w kształcie nazw koncernów lokalnych czy międzynarodowych bije w oczy. Tylko z jednej strony jednej z głównych alej Limy dostrzegam reklamy Deloitte, PriceWaterhouse, PetroPeru, Paginas Amarillas czy importowanej z USA organizacji społecznej Salvation Army, czyli Armii Zbawienia.

Ale stolica Peru to nie tylko reklamy po części tych samych firm, co w Polsce -  to także wielki plac budowy, a to świadczy o tendencjach rozwojowych w gospodarce. Lima to nie tylko reklamy kondomów, ale to również pełne kościoły -  i to nie tylko turystów, to samochody z napisami typu: "Jezus jest moim pasterzem" czy też "Bóg jest miłością".

Idziemy do małej knajpki na rogu ulic Bolivia i el Sol. Jesteśmy jedynymi Europejczykami, jedynymi "białymi" w tym bardziej barze niż restauracji, gdzie za 7 soli (czyli "słońc") można dostać potężną nogę kurczaka, stos frytek, sałatkę i - lokalny wynalazek - "Inka-kolę". Tak, Inkowie sprzedają się tu dobrze nawet po 5 wiekach. Żółty napój przypomina naszą kolorową, gazowaną oranżadę z okresu średniego PRL-u. Wzbudzamy ciche, życzliwe zainteresowanie śniadych gości i śniadej obsługi. Knajpka mieści się może 5 min. drogi piechotą od naszego hotelu - "Sheraton" jest niemal taki, jak w każdym innym europejskim czy amerykańskim mieście i zapomnieć o nim można i powinno się zaraz po zapłaceniu rachunku. Zupełnie inaczej niż uroczy, mający swój własny klimat San Agustin w Cuzco - mający, co ciekawe, otwartą 24 godziny na dobę restaurację. Wytłumaczenie jest proste: samoloty z Cuzco do Limy wylatują między 7. a 8. rano (jest ich...5!), tak więc hotelowi goście wstają o 5. i chcą coś zjeść.

Wieczorem, po oficjalnych uroczystościach z udziałem burmistrza Limy, spoglądam na oświetlony, imponujący, majestatyczny Pałac Prezydencki. Patrzę na niego z poczuciem uzasadnionej... dumy narodowej. Dlaczego? Bo w latach 30. XX wieku nasz rodak, Ryszard (!) Jaxa Małachowski zrekonstruował go i przebudował. Podobnie zresztą, jak równie okazały budynek w którym jestem - Rady Miasta Lima (przebudował też katedrę, Pałac Biskupi, a także od podstaw zaprojektował i zbudował szereg szkół, kościołów i rezydencji prywatnych). To takie polskie piętno, podobnie jak budowniczy peruwiańskich kolei, Ernest Malinowski, które trwale odcisnęło się na historii Peru. Nawet jeśli współcześni Peruwiańczycy nie zdają sobie z tego sprawy.

Akurat mija równo 70 rocznica przebudowy Pałacu Prezydenckiego - 1938 rok - przez mojego imiennika Jaxa-Małachowskiego. A za 6 lat taka sama 70-rocznica przypadnie w kontekście Pałacu Rady Miejskiej tego samego budowniczego. Po 64 latach, od kiedy Polak nadał mu nowy kształt, siedzę w nim, słucham niekończących się przemówień i myślę o polskich śladach nie tylko w Peru, w całej Ameryce Łacińskiej (sąsiednie Chile i Ignacy Domeyko!) i na całym Bożym świecie. Byliśmy wszędzie, dawaliśmy swój wkład w rozwój i Syberii i Mandżurii (obecnie Chiny), krajów Ameryki Południowej i Afryki - często po latach nie wiem o tym nikt, nawet pies z kulawą nogą, poza fanatycznymi (i chwała im za to!) tropicielami poloników.

Lima żegna swoim tradycyjnym smogiem, rodzajem mgły, nazywanym tu "garua" i utrzymującym się aż przez 8-9 miesięcy w roku. Peru natomiast żegna... zapachem ziemniaka. Kartofel w każdej odmianie, łącznie z tymi "w mundurkach", towarzyszył pierwszemu w historii Ameryki Południowej kongresowi EuroLatu, czyli parlamentarzystów europejskich i latynoamerykańskich (ci drudzy podzieleni byli z kolei na deputowanych parlamentów: andyjskiego, środkowoamerykańskiego i południowoamerykańskiego). Ale ten symboliczny ziemniak nie mógł nikogo rozsądnego zdziwić - Peru jest bowiem ojczyzną kartofla, uprawia się go tu 8000 lat (!!!), to stąd Hiszpanie zawieźli go do Europy, by potem Włosi, za  królowej Bony, sprezentować go mogli Polakom, którzy z czasem stali się jednym z 2 największych europejskich potentatów ziemniaczanych.

"Peru ziemniakiem pachnące" - tego by nawet wielki Arkady Fiedler nie wymyślił...

 

 

 

Peru - czas na podsumowanie. Jadąc ulicami Limy na lotnisko międzynarodowe imienia Jorge Chaveza - pierwszego peruwiańskiego lotnika (nie mylić z Hugo Chavezem - groźnym prezydentem pobliskiej Wenezueli) myślałem o tych moich 5 dniach w kraju wielowiekowej kultury i oszałamiającej natury, kraju dumnej historii i niełatwej teraźniejszości. Tę  teraźniejszość wyrażają billboardy na placach i alejach 8-milionowej aglomeracji, w której mieszka ok. 30 % obywateli Peru. "600 tysięcy  Peruwiańczyków uczy się pisać i czytać" (dosłownie: alfabetyzuje się) -  głosi jeden z nich. "Narkotykowi powiedz - nie!" - to kolejny. Albo, w tym samym duchu: "Narkotyk przedstawia się jako przyjaciel".