Peru - „narkotyczne” liście

Ten stary rynek, pełen towarów nawiązujących do czasów Inków, kontrastuje z szyldem wywieszonym na jednej z kamienic: Internet Pumamarca. A propos: Pumamarca to nazwa szczytu. Internet internetem, ale kupić tu można tradycyjne pamiątki, taką indiańską "Cepelię": plecaki i sakwy podróżne ozdobione lokalną ornamentyką, laski - jak znalazł do górskich wędrówek, specjalne, proste "futerały" służące do noszenia butelek z wodą, epatujące żywą kolorystyką tkaniny, wreszcie suszone liście, służące do żucia - taki rodzaj miejscowego narkotyku, ponoć lekkiego. Ale też można nabyć to, co kupują turyści na całym świecie, niezależnie od szerokości geograficznej: baterie do aparatów fotograficznych, napoje, owoce, okulary przeciwsłoneczne. Kupuję kij z nacięciami, stylizowanymi na dawne, indiańskie symbole. Naramiennik na butelkę z wodą, rodzaj lekkiego plecaczka w charakterystyczne kolory, które zawsze będą mi się kojarzyć z Peru. Ale także - w ramach eksperymentu - biorę od znajomego parę listków tej, powiedzmy, "koki", żuję i... jestem rozczarowany: w smaku obojętne, a po nawet kilkunastominutowym żuciu reakcje są neutralne. Żarty żartami, ale te liście to dla miejscowych potomków Inków coś takiego, jak dla Kaszubów tabaka. Ot i wszystko.

Na dworzec w Ollantaytambo nie każdy może wejść, ot, tak sobie. Bramki prowadzącej do peronów strzegą ważni panowie strażnicy, skrupulatnie sprawdzający każdy bilet. Oczekujący, rodziny i handlarze muszą grzecznie poczekać przed dworcem. Pociąg sam w sobie jest atrakcją. Niebieski, z dumnym napisem "Perurail" jedzie z Cuzco do Aguas Calientes. Trasa nie jest nadmiernie daleka, ale ta urocza ciuchcia z drewnianymi ławkami w środku przemierza ją w ponad 5 godzin. Dzięki podróży autem i temu, że startujemy w Ollantaytambo oszczędzamy dobre 2 godziny. Pociąg sunie przez 1,5 godziny w niesamowitym zielonym wąwozie między dwoma pasmami gór. Nawet zadzierając głowę nie można dostrzec górskich szczytów przez wąskie ramy kolejowych okien. Zewsząd atakuje zieleń drzew, krzewów rosnących na pasmach gór aż po same wierzchołki. Końcowa stacja jest ostatnia przed Machu Picchu, dokąd można dojechać specjalnymi autobusami. Jej nazwa: Aguas Calientes - to po polsku "Ciepłe Wody" (nie należy mylić z miastem w Meksyku o tej samej nazwie, ale pisanej razem).

Jadąc kolejką z Ollantaytambo myślę o Erneście Malinowskim, moim rodaku, twórcy peruwiańskich kolei, przez sporo ponad 100 lat najwyżej położonych na świecie (dopiero ostatnio linię kolejową jeszcze wyżej usytuowaną zrobili w Tybecie Chińczycy). Polak potrafi! Tyle, że Malinowski budował kolej właśnie w Ameryce Łacińskiej, a nie w Polsce, znajdującej  się wówczas pod zaborami. Kto jednak z tysięcy turystów podążających dziś w kierunku Machu Picchu wie o Polaku Malinowskim - poza Polakami (a też nie wiem czy wszystkimi)?

 

Jadąc wśród szczytów, które są tu "od zawsze", wolną kolejką - ułomnym wynalazkiem ludzi mam poczucie potęgi natury, mocy przyrody. I zaczynam rozumieć Inków, Majów, Azteków, plemiona afrykańskie - tych wszystkich, którzy przez wieki oddawali boską cześć siłom przyrody. Na swój sposób byli nie tylko pokorni wobec rzeczywistości - co ma miejsce w każdej religii - ale też jakoś tam logiczni...

 Jadąc w pudełku wagonu mam  wrażenie, że za chwilę góry z obu stron przykryją pociąg, albo że zaraz znajdziemy się w jakimś naturalnym tunelu znikąd do nikąd. A w dodatku ta rwąca górska rzeka w dole, która - wydaje mi się - płynie znacznie, znacznie szybciej niż my jedziemy...

Wreszcie "Ciepłe Wody". Teraz już tylko krok do Machu Picchu. Dojeżdżamy tam po kilkunastominutowej podróży - tym razem autobusikiem, jakich dziesiątki bez przerwy kursują do tego przez wieki zapomnianego miasta. Odkryte na nowo przed 97 laty przez pasjonata archeologii Amerykanina Harry Binghama zachwyca, ale wciąż jest okryte tajemnicą. Do końca tak naprawdę nie wiadomo czy w przeszłości, za czasów Inków była to twierdza czy też miejsce kultu - a może jedno i drugie. Nie wiadomo też, dlaczego właściwie to cacko ówczesnej architektury - które i dziś robi niesamowite wrażenie - zostało nagle opuszczone przez mieszkańców i stało się "miastem-widmem". Nie wiadomo też, kiedy dokładnie tak się stało. Ba, tak naprawdę nie znamy jego nazwy -  bo Machu Picchu to miano, które nadano mu... niespełna 100 lat temu! Uczynił to ów amerykański miłośnik archeologii Bingham, który dzięki temu odkryciu przeszedł do historii światowej nauki, a jego pamięci poświęcone są dwie tablice u podnóża miasta. Miasta, które w tłumaczeniu na polski nazywa się po prostu "Starym Szczytem".

Tajemnicze - a więc tym bardziej intrygujące. Machu Picchu jest jak kobieta. 

 

 

 

 

Życie jest drogą. Peru też jest - dla mnie - nieustającą podróżą. Urubamba, stara, pomarszczona Indianka w kapeluszu z olbrzymim rondem, znowu droga w górę, tym razem kamienista i wąska, docieramy do Ollantaytambo. Mały ryneczek, pełen turystów i handlarzy, z przewagą tych drugich. A właściwie przekupek, bo handel uliczny to w Peru przykład kobiecej dominacji.