Ghana w trunkach skąpana

Stadion w Akrze, na którym gra reprezentacja tego kraju leży niemal vis-a-vis tutejszego parlamentu i bardzo blisko Pałacu Prezydenckiego (mieliśmy tam i wczoraj i dziś część obrad naszej konferencji). Już samo to pokazuje także formalne miejsce piłki w tym kraju. A u nas wreszcie wiemy, na czym stoimy - albo leżymy: jest lokalizacja naszego Stadionu Narodowego - też w stolicy, tyle, że daleko, daleko od siedzib Głowy Państwa, rządu czy Sejmu lub Senatu...

 

Twarze Afryki. Na bazarze, na stoisku malowideł na płótnie - takie rzeczy turyści kupują, ja też takie coś nabyłem - na ławeczce dostrzegam... podręcznik fizyki teoretycznej w języku angielskim. To wymiar tego kontynentu, którego czasem nie chcemy dostrzec - młodzi Afrykanie myślą, że ich wiedza i wykształcenie może zmienić ich kraj, przynieść pokój, uratować od głodu i chorób. To szlachetna twarz Czarnego Lądu. Inna od twarzy skorumpowanych rządów czy polityków wciągających do własnej kieszeni środki na pomoc charytatywną z Europy i Ameryki.

 

Afryka jest blisko Europy, gdy chodzi o futbol. Setki zawodników importują kluby angielskie, francuskie, po części hiszpańskie, niemieckie, kilkunastu gra w Polsce. Stąd nie może dziwić fakt, że pub "Israel" (dawny "Armageddon") w Akrze transmituje na żywo mecze angielskiej Premiership - widziałem właśnie informację napisaną kredą na czarnej tablicy, zupełnie jak na Wyspach, o godzinie meczu Liverpool - Chelsea…

 

Oxford Street to główna ulica handlowa Akry. Znowu: twarze Afryki. Wchodzę do sklepu z luksusowymi tkaninami i odzieżą żeńską i męską. Tu nie ma cen dla zwykłych ludzi z ulicy. Tu ubiera się elita stolicy Ghany. To też twarz Afryki - bogatej, elitarnej, nieczującej głodu, niechorującej, niewiedzącej, co to "obóz dla uchodźców", nieznającej malarii i AIDS... A w sklepie feeria kolorów, fantazyjne wzory - inny świat. To tutaj ubiera się, jak powiedział mi mój znajomy, "nowa Ghana". Inna, w sensie mentalności, niż "nowi Rosjanie"?

 

Wędrówka trwa nadal. Mijamy uliczną sprzedawczynię niosącą na głowie tacę pełną soczystych jabłek. Aż kusi...

 

Ring Road jadę do budowanego właśnie, nowego Pałacu Prezydenckiego (stary ma się dobrze). A właściwie posuwam się, bo korki pozwalają tylko na powolne przemieszczanie się. Brytyjczycy wymaszerowali z tej swojej kolonii 51 lat temu, ale - poza językiem urzędowym, jakim jest angielski - odcisnęli swoje piętno na Ghanie w wielu wymiarach. Korki uliczne niczym w Londynie (no, prawie) to chyba też import, ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej… Żarty na bok - faktem jest, że jedziemy tempem… denerwującym. Ale to jest Afryka, tu nie wolno gniewać się na rzeczywistość.

 

Przejeżdżamy obok kwatery głównej ghańskiej policji, otoczonej murem. Na murze zwoje drutu kolczastego. Jesteśmy już na placu budowy. Zaskoczenie. Na moich oczach powstaje bardzo nowoczesna, omalże futurystyczna budowla, która nie zdziwiłaby nikogo w Europie, USA czy Hongkongu. Fałszywy czworościan, okrywający przeszklony środek, będący jakby budynkiem w budynku. Dach w formie ściętego wierzchołka piramidy. Wszystko to zresztą wygląda - chyba ma wyglądać - jak staroegipska piramida. Tyle, że prezydent J.A. Kufour jest skromniejszy niż Cheops - stąd jego pałac nie ma tego zwieńczenia, charakterystycznego dla piramid budowanych parę tysięcy lat temu nad Nilem. Ten pasjonujący pod względem architektonicznym pałac prezydencki to też - modernistyczna tym razem - twarz Afryki. Twarz, z której nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Twarz nowoczesnych, bogatych afrykańskich elit, kontrastujących swoim przepychem i wyrafinowaniem wręcz z przaśną, zwykłą, powszechną biedą wokół. Ale też jest to twarz pokazująca ambicje afrykańskich polityków i państw.

 

Wyjeżdżając z placu budowy prezydenckiego pałacu dostrzegam jeszcze jedną, bizantyjską twarz Afryki. Oto żegna nas tablica niczym prasowe ogłoszenie. Zdjęcie głowy państwa i tekst gratulacji, jakie - z okazji 50-lecia niepodległości - składa prezydentowi Johnowi Kufuorowi… firma budująca jego pałac. Zlecenie budowy (w procedurze przetargowej? Nawet nie pytajmy) otrzymali Hindusi z firmy Shapoorji-Palonji. Teraz czytamy życzenia "pokoju i dobrobytu", jakie dla narodu Ghany składa na ręce prezydenta firma budująca jego nową, ekskluzywną siedzibę. Co kontynent, to obyczaj.

 

Wracam do centrum. Tuż przy nowym pałacu prezydenckim, na rogu ulicy dostrzegam ambasadę Królestwa Holandii - w porównaniu z przyszłą siedzibą głowy państwa wygląda jak skromny domek.

 

Ale nie ambasada Niderlandów, ani nawet amerykańska czy brytyjska jest w Akrze najważniejsza. Najistotniejsza jest - podejrzewam - ambasada Chińskiej Republiki Ludowej. Aktywność tego nowego mocarstwa na kontynencie afrykańskim jest olbrzymia. Chińczycy wchodzą po cichu, systematycznie, inwestują, pożyczają, sprzedają broń, budują szpitale i stadiony (to w ramach "darów") - zdobywają rynki, ale też wpływy polityczne. Łatwiej jest im o tyle, że łatwo mogą znaleźć wspólny mianownik z Afrykanami eksponując fakt, iż Chiny nie miały kolonii w Afryce, jak ci brzydcy Anglicy, Francuzi czy Belgowie, nawet przeciwnie - same Chiny były ofiarą ucisku kolonialnego, a dzisiaj też nie są takimi imperialistami, jak ci okropni Amerykanie. Chińska obecność na tym kontynencie jest mało spektakularna, mało efektowna, ale za to bardzo efektywna. Myślę o tym widząc komunikat w holu konferencji UNCTAD, w której uczestniczę, o spotkaniu delegacji chińskiej z przedstawicielami 77 państw regionu Afryki, Karaibów i Pacyfiku. Ale też wtedy, gdy na ulicy w Akrze dostrzegam bilboard reklamujący chińską restaurację w stolicy Ghany.

 

Podróż przez Akrę trwa. Notuję, fotografuję, także aparatem, ale przede wszystkim oczyma - takie wrażenia tworzą potem obraz kraju, który mam pamiętać na zawsze. Młody inwalida na wózku w koszulce Manchester United uśmiecha się promiennie, usiłując opchnąć mi któryś ze swoich licznych zegarków, ułożonych na nieruchomych nogach. Albo przynajmniej zapalniczkę. Ktoś pomaga nam wyjechać spod sklepu i zaraz potem wymownie pokazuje palcami swoje usta: jest głodny, domaga się jałmużny. W aucie, które mijamy na skrzyżowaniu dostrzegam, zawieszony tuż koło kierowcy, proporczyk w barwach narodowych Ghany. Widnieje na nim napis: "Jesus in Love". Słowo "Jesus" jest na czerwonym (kolor miłości), a słowo "miłość" na zielonym (wiadomo, kolor nadziei - ale to w naszej kulturze, w Afryce natomiast to kolor oznaczający życie, żywotność). Prawie dwie trzecie mieszkańców Ghany to chrześcijanie, co piąty wyznaje lokalne, miejscowe wierzenia, ponad 15% to muzułmanie. Ale piłkarze Ghany wchodząc czy schodząc z boiska żegnają się tak, jak tysiące i tysiące futbolistów z Europy, Ameryki Łacińskiej, Ameryki Północnej czy wielu krajów tzw. Czarnego Lądu (tej coraz mniej poprawnej politycznie nazwy używa się teraz rzadziej).

 

Kierowca Patryk tłumaczy nam, że z Akry do sąsiedniego Togo jest ledwie 2 godziny podróży autem, a do stolicy Togo - Lomé tylko 3. Togo jest sąsiadem Ghany na wschodzie, oddzielając ją od Beninu. Od północy Ghana dzieli granicę z Burkina Faso (również kraj w większości chrześcijański), skąd zresztą licznie napływają uchodźcy. Na zachodzie sąsiadem jest WKS, czyli Wybrzeże Kości Słoniowej (to, obok Togo, najdłuższa granica lądowa Ghany). Natomiast od południa kraj, w którym goszczę ma granicę morską: jest nią Zatoka Gwinejska, ale też w małej części Zatoka Benin, z niewiadomych przyczyn niewymieniana w części informatorów dla turystów.

 

Podsumowując sąsiadów: Ghańczycy nie powinni narzekać - w wielu regionach Afryki są znacznie gorsi. Zresztą historia nie była specjalnie złośliwa wobec Ghany. We wczesnym średniowieczu, a dokładniej między VIII a XI wiekiem państwo pod tą właśnie nazwą było jednym z najpotężniejszych państw Afryki (funkcjonowało w dorzeczu Górnego Nigru i Senegalu). Nie wytrzymało próby czasu i rozpadło się ok. 10 wieków temu. Częściowo odrodziło się po mniej więcej 600 latach jako ważne państwo Aszanti - od nazwy głównego plemienia dawnej i współczesnej Ghany (Aszanti stanowią ponad połowę 23-milionowej ludności tego kraju). Potem, już w czasach kolonialnych Ghanę nazywano "Złotym Wybrzeżem", w odróżnieniu od sąsiedniego Wybrzeża Kości Słoniowej - i ta nazwa wiele mówiła. Ghana była kolonią brytyjską, ale z silnymi wpływami… duńskimi i holenderskimi - stolica państwa Akra powstała z połączenia 3 fortów: angielskiego James Town, holenderskiego Ussher (fort handlowy) i duńskiego Christianborg. A propos tego ostatniego, to do dzisiaj jedna z dzielnic Akry, nazywa się właśnie dokładnie tak samo i leży na południowym wschodzie stolicy. Ciekawe zresztą, że nazwy dzielnic Akry to mieszanina nazw miejscowych, angielskich i jednego duńskiego wyjątku: Nima, Kanda, Cantonments, North Labone, Ringway, Adabraka, Ridge, Dudor, Korle, Adadainkop, no i dawne James Town i Christianborg. Paradoksalnie, śladu już w praktyce nie ma po pierwszych osadnikach, czyli Portugalczykach. Przybyli oni do Ghany 7 lat po… naszej bitwie pod Grunwaldem. To tak dla porównania, kto się czym zajmował w pierwszej połowie XV wieku… Po rodakach Magellana i Vasco da Gama zjawili się - poza wspomnianymi już Anglikami, Holendrami i Duńczykami - jeszcze Szwedzi.

 

To mocne podkreślanie przez mieszkańców Ghany sprawy niepodległości (także w nazwach głównych ulic i placów Akry i innych miast) ma swoje uzasadnienie: ich kraj był pierwszym w tzw. Czarnej Afryce, który przestał być czyjąś kolonią.

 

Dosyć historii, ale to historyk wychodzi ze mnie w takich podróżach. Powrót do przyrody: na ławeczce, przy chodniku prowadzącym między moim pokojem a hotelową recepcją, siedzi sobie i grzeje w słońcu wielka i wielobarwna jaszczurka. To pięknie, gorzej, gdy jakieś owady biegają po mojej łazience. A stado kóz czmycha na pasie zieleni rozdzielającym dwie jezdnie na tyle roztropnie, by nie wpaść pod samochód z długiego sznura aut ciągnących bez końca, godzinami w obie strony.

 

 

Najważniejsi są jednak ludzie. I ich potrzeby. Dziwnie takie same, jak Europejczyków czy Amerykanów. Miejscowi dyktują mi w skupieniu nazwy najbardziej popularnych, lokalnych trunków. Pilnie spisuję, ot tak, z kronikarskiego obowiązku: Opeimu, Akpeteshi, Pusher, Herb Afric (tak to brzmi fonetycznie, może piszę coś niepoprawnie), Mandigo, Playboy (!), Allomo, Bitter, Kasapreko. Ten ostatni to ponoć piekielnie mocny alkohol, co zresztą zawarte jest już w samej nazwie: kasapreko znaczyć ma bowiem tyle, co "rozmawiasz natychmiast" - oczywiście po wypiciu…. Hmm, istnieją pewne podstawy dialogu obywateli Polski i Ghany.

 

Ghana, dzień trzeci. Targ. Dla każdego coś miłego: rękodzieło, makatki, szmatki, lokalne stroje męskie i damskie - w sam raz dla turystów. Ja uważnie patrzę na obfite stoiska sportowe, a właściwie oferujące sportowe, szczególnie piłkarskie koszulki. To po nich poznać, że futbol dla mieszkańców Ghany to niemal religia. Jest tu - na T-shirtach - połowa reprezentacji tego kraju. Essien (Michel) - czyli nr 8, L. Kingston - 7, Appiah - 10, J. Agogo - 22, Agogo (brat tamtego) - 9, Muntari - 11, kolejna "7" - K. Laryea. Poza koszulkami reprezentacji Ghany pojawia się również Wybrzeże Kości Słoniowej. Ale są też podróbki strojów zagranicznych gwiazd: jest Henry, Rooney, Gerard, Gattuso, Ronaldo, Lampard - w tej byłej angielskiej kolonii dominują jednak Anglicy. Są i afrykańskie gwiazdy piłki - tyle, że nie z Ghany: Adebayor, Drogba, Saha.