Ghana - łodzie, żebracy, telewizja

Ghana, dzień drugi. Gdy wczoraj podchodziliśmy do lądowania słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Była mniej więcej 6. po południu. Kula światła przetaczała się powoli w dół, nie spiesząc się, jak to w Afryce. Pod sam koniec swojego dziennego żywota dawała jeszcze większą jasność i jeszcze więcej ciepła. Sama w sobie była majestatem. Otulała Akrę i wszystko, co na dole. Muszę przestać się dziwić, że tak dawno, dawno temu słońce traktowano jak boga i oddawano mu cześć religijną. Właśnie teraz zrozumiałem, dlaczego tak się działo.

 

W drodze z lotniska nie widziałem żadnego slumsu. Uderzyło mnie to, bo miałem w pamięci kilka afrykańskich stolic, gdzie slumsy, i to w eksponowanych miejscach, są naturalną częścią krajobrazu. I to fragmentem, który wydaje się być od zawsze i dlatego nikogo już ani dziwi ani gorszy.

 

Slumsów więc nie było. Ale byli żebracy. Dobrze zorganizowani i pomysłowi. Na specjalnie skonstruowanych deskach na kółkach podjeżdżali do samochodów, zatrzymujących się na czerwonym świetle na skrzyżowaniach. Eksponując swoje, prawdziwe czy rzekome kalectwo, podnosili się nieco i półsiedząc, półklęcząc pukali w szyby aut. Deski były znacznie większe i szersze niż młodzieżowe deskorolki. Zapewniały w miarę wygodną pracę. Trzeba się było tylko odpychać rękoma od jezdni.

 

Mieszkam w hotelu, który bardzo przypomina mi ten z Bużumbury - stolicy Burundi. La Palm Royal Beach Hotel w niczym nie jest podobny do tych kilku-, kilkunasto, - kilkudziesięciopiętrowych nawet kolosów z Europy i Ameryki. Parterowy, ale… duży, bo składający się wielu skrzydeł, a w każdym około 10 pokojów. W każdym budyneczku-skrzydle obowiązkowo fontanna. I każda, obowiązkowo, bez wody. Ale, ale w podobnym mieszkałem również na Sardynii w zeszłym roku - więc to nie tylko afrykański styl. Każdy pokój ma swój mini-taras. Hotel, jak sama nazwa wskazuje, położony jest tuż nad nadmorską plażą. Ale dojść do morza nie sposób: cały teren pieczołowicie ogrodzony jest wysokim metalowym parkanem. Nie po to, aby utrudnić życie turystom, ale aby uniemożliwić kontakt z nami tubylcom. Być może zarządcy hotelu wiedzą, co robią, ale ja jestem pod bardzo dobrym wrażeniem spotkań z miejscowymi. Gdy np. wracam ze spaceru mało uczęszczaną, polną drogą nagle słyszę trąbienie: ustępuję z drogi przepuszczając terenowe auto, ale czarny kierowca zatrzymuje się i nie mając w tym żadnego interesu, pyta - błyskając białymi zębami - co słychać, jak się czuję, czy idę do hotelu itp. uprzejmości. Dziewczęta z kongresowej recepcji cierpliwie tłumaczą mi nazwy miejscowych słodyczy (świetne ciasto bananowe!), alkoholi i rękodzieła - i gdzie je można kupić. Jacyś mężczyźni pogodnie uśmiechają się i pozdrawiają nas zza szyby swojego samochodu, gdy mijamy ich w ulicznym korku. Ale widocznie jest też druga strona tego medalu - stąd to szczelne ogrodzenie między hotelem a morzem.

 

Nie na tyle jednak szczelne, aby nie dostrzec tego, co się dzieje na brzegu. A tam wre praca. Łódka z paroma rybakami, może 200 metrów od brzegu. Asekurowana jest dwoma długimi linami: ich końce dostrzegam w dłoniach ludzi podzielonych na dwie grupy. Każda odpowiada za swoją. Powoli ciągną liny, kierując łódź na brzeg. Wśród "linowych" dostrzegam dorosłych mężczyzn, nastolatków, ale też kobiety. Równouprawnienie po afrykańsku. Czy mam jednak prawo dziwić się i narzekać, gdy w moim kraju, za czasów Stalina, wisiały propagandowe plakaty z kobietami-traktorzystkami…

 

Pokaż mi swoją telewizję - a powiem Ci kim jesteś. Zawsze, w każdym kraju, który odwiedzam, staram się oglądać telewizję. To zwykle pouczająca lekcja. Hotelowy telewizor na wyposażeniu pokoju nr 1107 oferuje ok. 10 kanałów. Jest np. BBC, ale ja rzucam się na lokalny program TV Africa. Półnagi prezenter, owinięty w coś w rodzaju wielokolorowej tuniki odczytuje z kartki wiadomości. Czyta szybko, nawet nie podnosząc głowy. Domyślam się, że promptery, pozwalające udawać przed telewidzami, że patrzy im się prosto w oczy, nie są w ghańskiej telewizji znane. W końcu w serwisie informacyjnym pojawiają się jakieś zdjęcia-migawki, ale i tak na koniec wraca wszystko do rozebranego dziennikarza (?) z odkrytą częścią torsu i brunatnym, nagim ramieniem. Cóż, to były po prostu takie wiadomości radiowe, tyle, że na wizji. Przepraszam: miejscowy dziennik, powiedzmy telewizyjny.

 

Standardowo - w ramach poznawania miejscowej kultury piwnej - zamawiam tutejszy "browar". Nazywa się "Star", ale na pewno nie jest ono gwiazdą wśród piw. Produkuje je fabryka… Guinessa w Kumasi. Poświęcam się ze względów poznawczych, sączę ten podławy napój i tęsknię za polskim, swojskim piwem…

 

 

 

 

 

Ghana, dzień drugi. Gdy wczoraj podchodziliśmy do lądowania słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Była mniej więcej 6. po południu. Kula światła przetaczała się powoli w dół, nie spiesząc się, jak to w Afryce. Pod sam koniec swojego dziennego żywota dawała jeszcze większą jasność i jeszcze więcej ciepła. Sama w sobie była majestatem. Otulała Akrę i wszystko, co na dole. Muszę przestać się dziwić, że tak dawno, dawno temu słońce traktowano jak boga i oddawano mu cześć religijną. Właśnie teraz zrozumiałem, dlaczego tak się działo.