Carmel w stanie Nowy Jork

Staram się tę historyjkę opowiedzieć wprost, same bowiem  obiekty w niej występujące, tworzą piramidalną konfigurację wypełniającą sobą całą naszą teraźniejszość. Lub przynajmniej do czegoś takiego aspirują.
4 listopada 2016 roku  została wycofana przez  Google aplikacja Panoramio. Sporo wcześniej był to niezależny portal według hiszpańskiego pomysłu. Nie mam pretensji do Google - coś się widać zestarzało lub przejadło i przypuszczalnie będzie lub jest zastępowane czymś nowym za czym nie nadążam. Program Panoramio umożliwiał umieszczanie własnych, autorskich zdjęć na mapach świata edytowanych przez Google Maps,  Earth i coś tam jeszcze. Umieściłem tam kilkaset swoich zdjęć.  Cieszyła mnie ta zabawa. Selekcja fotografii  przez edytora odbywała się automatycznie i niekiedy, nie wiedzieć dlaczego, coś nienajlepszego było eksponowane w pierwszym rzucie a prace ambitniejsze i bardziej konkretne mogły się nie przebić. Opisów do swoich zdjęć nie dołączałem, a pewnie powinienem, gdyż niekiedy fotograficzne ujęcie było tylko prowizorycznym szkicem czy stemplem odnoszącym się do istotnego zjawiska albo do niebagatelnej anegdoty.
Kiedyś zupełnie niezamierzenie, wożony jako osoba towarzysząca, trafiłem do miejscowości Carmel w stanie Nowy Jork. W katoliku, który nosi szkaplerz i  związany jest na dodatek z Lublinem, gdzie znalazły miejsce dwa  męskie i dwa żeńskie zakony karmelickie, gdzie stoi kościół pod wezwaniem św. Eliasza, nazwa tej miejscowości wzbudziła określone emocje. Przygotowany byłem na pozytywne,  duchowe odkrycia.
Carmel  położony jest w pięknej  okolicy wśród jezior i wzgórz.  Po obiedzie gospodarz zaproponował nam wyprawę na  wieżę widokową stojącą na najwyższym wzniesieniu w tym rejonie, na Ninham Tower. Do jakiegoś punktu podjechać można było tu samochodem. Potem wędrowaliśmy w górę do wieży kamienistą drogą o łagodnym nachyleniu. Otaczał nas specyficzny, niewysoki, liściasty las. Nie zastanawiałem się jaki to nieznany mi gatunek drzewa  zdominował to otoczenie. Odbierałem ten klimat  zupełnej dla mnie nowości w postaci mieszanki  euforii i niepokoju. Towarzyszyły nam dzieci, ich głosy i radosne przekomarzanie się pomiędzy sobą i dorosłymi tworzyły jakiś  wehikuł beztroski sunący przez obszary dzikości, penetrowane kiedyś tylko przez indiańskich zwiadowców.
Wieża nie była szczególnie wysoką konstrukcją. Po metalowej drabince wspięliśmy się do budki obserwacyjnej. Wszystkie, za chwilę oglądane fantastyczne widoki zostały nagle zdominowane przez fatalny sygnał z całą premedytacją wymalowany wewnątrz pomieszczenia na szczycie wieży: odwrócony krzyż i satanistyczne bohomazy witały przybysza.  Ja tu rządzę  - mówił diabeł. Uzurpował sobie władzę nad tym miejscem,  kiedyś czystym i świętym.  Carmel, ten wspaniały kawałek stanu Nowy Jork, gdzie inżynierskie konstrukcję osiedleńców były tylko drobnymi szczegółami pierwotnego krajobrazu, którego nazwa kryje największe świętości w historii człowieka miał należeć do niego. Tak jak samo miasto Nowy Jork, jak cała Ameryka oplątywana najpaskudniejszymi mackami lewactwa i bezbożnictwa. Kiedyś na szczytach wzgórz i wież stawiane był krzyż, znak zrozumienia świata i przymierza z Bogiem. - Teraz jest i będzie inaczej- mówią słudzy Piekła, malując swoje symbole.
Nie miałem zamiaru robić zdjęcia temu graficznemu wyznaniu nowej Ameryki. W  Panoramio miałem umieścić jakiś  rzut okiem, widoczek w  stronę Carmel. Taka przynajmniej miałem intencję, ale trudno mi odnaleźć na tym leśnym morzu właściwe kierunki i wybrałem beznadziejną, ponurą w sumie, nieludzką pierwotną monotonnię. Tę pustkę, rodzaj pustyni, uznałem to za jeden z diabelskich serwisów . Metafizyczna linia wysokiego napięcia: Carmel – diabeł będzie miała odtąd zasadniczy wpływ na moje widzenie USA z bliska i z oddali.

Na drugi dzień zbudziłem się bardzo wcześniej. Wszyscy jeszcze spali po trudach nocnej fiesty spędzonej w świetnej, rodzinnej atmosferze.  Wziąłem aparat i ruszyłem na odkrycie tajemnicy Carmelu. Sfotografowałem ślady wczorajszej zabawy: piłki i zapomniany karabin. Przeszedłem ze dwa trawniki i jak zwykle trafiłem na cmentarz. Zrobiłem kilka zdjęć (też mają swoja historię) i w końcu stanąłem przy tym pomniku umieszczonym na wysokiej kolumnie. Łaziłem alejkami niewielkiego cmentarza, gdzie spoczywali domniemani, czy raczej bezsporni, założyciele i budowniczowie tej miejscowości. Nie mogłem się pozbyć palącej myśli o bluźnierczym symbolu na Ninham Tower. Wzniesienie to było z cmentarza bardzo dobrze widoczne. Dialog trwał. Zrobiłem zdjęcie ostatnie -  jak wczoraj stamtąd w tę stronę, tak teraz od świętości, od tradycji w tamtą stronę plugastwa, któremu wydaje się, że wygra wojnę o dusze Amerykanów.

                                         

Na pomniku stoi młody mężczyzna , nie anioł, jak mi się przez moment wydawało.  Jedną ręką obejmuje krzyż , drugą wskazuje na Niebo. Na widnokręgu zarys wzgórza Ninham.
Przez krótki czas to zdjęcie z młodzieńcem  na cmentarnej kolumnie, wyświetlało się jako jedne z pierwszych przy zbliżeniu miejscowości Carmel w Goole Maps.  Potem  zniknęło w mnogości innych propozycji, a teraz, po zamknięciu programu, zostało z przestrzeni publicznej   wymazane definitywnie. Dlatego je tutaj pokazuję. Z tą moja relacją z Carmel dobrze współbrzmi fragment książkowych wyznań „Ameryka i walka o świętość” Liama Krola, autora o polskich korzeniach.
„Zgrupowanie zleciało w dobrej atmosferze. Pewna jego nocna godzina pozostanie w mojej pamięci na zawsze.
Spałem twardo, gdy coś zmusiło mnie do zbudzenia się. W totalnej ciemności widziałem tylko  oddaloną o  pół metra od mojej twarzy   parę oczu, tylko je same - bez głowy. Dopiero po chwili zobaczyłem długą ciemną twarz. Przez sekundę myślałem, że jest to sam diabeł, później że ktoś mnie atakuje i choć nie byłem tego pewny, to już miałem przypierdzielić z bani prosto pomiędzy te oczy. Wtedy usłyszałem delikatny, uspokajający głos z trynidadzkim akcentem: „- Pokój, bracie, to jest Bob”.  Odpowiedziałem „- Mistrzu, co się dzieje, co ty tu robisz?”. Spytał się czy mam papierosa, bo chciał zrobić skręta. Bob był rastafarianinem, był też bramkarzem, bardzo, bardzo dobrym bramkarzem z potencjałem na zawodowy kontrakt. Był   bardzo miłym, klawym ziomkiem. Oczywiście, palił trawę. I musiał  poczuć naprawdę wielki głód, żeby w środku nocy pójść do innego zawodnika, o którym, w istocie,  nie miał pojęcia, że pali, obudzić go, bo właśnie go to coś naszło.
Skończyło się na tym, że wstałem i poszliśmy w miejsce, w którym zwykle paliłem papierosy. Zajaraliśmy. Nie bujałem z Bobem za dużo, ani wcześniej ani później, ale tej nocy nasza konwersacja była czymś nadzwyczajnym i zdałem sobie sprawę, że jest bardzo mądrym gościem. W trakcie pełnej pasji dyskusji zapytałem go nagle: „- Mistrzu, gdzie ty chcesz być?”. On jakby zatrzymał się na  chwilę - z namysłem i bardzo wolno jak na Trynidadczyka, powiedział oddzielając każde ze słów: „- Chcę być na właściwej Drodze”. Dla wielu czytających moje pytanie i jego odpowiedź są, być może, bez sensu - zapytaliby „- No i co?”. Ale ja spojrzałem na niego i powiedziałem „- Ty czaisz  Bazę!”. Przybiliśmy piątką i uściskaliśmy się. Głębia jego odpowiedzi była niewiarygodna. Chciałbym napisać książkę, której pierwszy tom nazywałby się  Droga, drugi byłby Prawdą a trzeci Życiem. Wracając do przyziemnego wątku: pożyczyłem mu parę dolarów, radziłem się tym nie przejmował, co najwyżej skombinował mi jakiegoś skręta w ciągu paru następnych dni. Nigdy nie zobaczyłem ani skręta ani kasy... Gdziekolwiek jesteś mój rastafariański bracie, mam nadzieję, że wiedzie ci się dobrze!”