Na łów...nałów...(14.Polino)

(14. ODCINEK NIEPUBLIKOWANEJ POWIEŚCI „POLINO”)
Kiedy listopad poczynał grudniować, gdzieś około św. Huberta, patrona myśliwców i myśliweczków, jak i zwykłych kłusowników, w pubie „Pod Pipą” pojawił się baron von Pipsztok w pełnej gali, aż mu się piórko u tyrolskiego kapelusika migotało. Strój – „plamiaki” z Bundeswehry (prezent od takiej jednej Angeli, której dawał się podtuszczać) miał tak maskująco doskonały, że na tle zielonej ściany widać było tylko sztucer, złoty ząb (dar od jednego Wołodi za obietnicę poparcia do NATO), trąbkę – sygnałówkę u pasa. – Polowanie! – wrzasnął radośnie garbaty Nakac, stary kłusownik, obecnie pasjonat stacji tivi National Gegrafic. – Ja i sąsiad baron von Krokow – urządzamy wielkie łowy z nagonką – oznajmił von Pipsztok. Nawet słynna gazeta wybrzeżowa „Baltischer Zeitung” – patronuje naszej imprezie. Zaiste, dziennik ten patronował wszystkim istotnym wydarzeniom – poczynając pono od bitwy pod Grunwaldem, a na lotnisku im. Jednego Elektryka kończąc. Inni mówili, że to najbardziej odlotowy dureń, stąd to im. & patronat BZ. Zwierzyny w ostępach polińskich było huk, jak się drzewiej mawiało. I nie tylko. W Gdyni na Witominie dziki przy blokach nie tylko ryły trawniki, ale  robiły zasadzki na idących do pracy. Kanapki z truflami raczej są rzadkością, a odyńce szczególnie wywąchiwały sałatę lodową i krakowską parzoną. Locha, co zeżarła bandycko odebraną kanapkę (poetessie Poniżnik) zdechła natychmiast. Sekcja zwłok (dzika a nie poetki) przeprowadzona przez dyrektora ZOO p.Targowskiego wykazała, że w kanapce był jadowity pasztet z Biedronki czy Lidla.  Właśnie z ogrodu zoologicznego umknął dyskretnie niedźwiadek koala. On żywiąc się liśćmi eukaliptusa całe swoje życiątko przepędza „nawalony”, tak też i w lesie k/Polina (Męczymóżdżek z Nakacem oczywiście) spece od pędzenia ćmagi (zali bimbru) też nie dawali mu z sił opaść. Po co liście, miał od razu to w płynie. Koło pensjonatu „Rybitwa” skłusowała onegdaj Saba (suka Kwaśniewskich) jakiegoś wilka czy też Wołka. Może też było na odwyrtkę... Sporo zajęcy ( z wyścigów do ław sejmicznych) aż prosiło się o odstrzał. W każdym razie było na co się zasadzić, aczkolwiek gdyby nie sidła, pastki i wnyki, to przecie poPGR-owscy bezrobole nie mieliby co do garnka włożyć. Las żywił. Acz z polowaniami w dobrach barona było krucho, od kiedy to polityk Stefan Kaftan Niesioł, znany gnidoznawca i mucholog, odkrył tu nad rzeczułką Ślinianką  nieznanego dotąd motylka i nazwał go chobielinek głupustnik (łac.chobielinus cabotinus). Ponoć nawet ograbieni reformą emeryci tu przybywali w ostępy,  by podbierać karmę rozrzucaną zwierzynie przez myśliwców. Baron, jako człek politycznie elastyczny zaprosił tuzów prawicy, którzy mówiąc delikatnie odstrzeliwali lewicę z synekur, zarządów, rad i innych ciał szmalodajnych. Zasadzali się na posłów, ale tych  już bez immunitetu. Często gangsterów i kombinatorów. Wygłodzona prawica aż się rwała do planowego odstrzału  nieźle odpasionej i zakorzenionej już POlewicy & koniczynek. A bobrów był taki urodzaj, że minister Szyszko zasypiając liczył je w dziesiątki tysięcy. I nie mógł biedak zasnąć, bo po odstrzale można by cały Waltzburg (onegdaj Warszawa) i Wiejską ubrać w bobrze pelisy.  Janko Ryzykant chwycił przeto na taśmie przypięty (oczywiste, że centkowany i kręty) róg i wszystkim się zdawało, że zagra „Darz bór”, a to echo grało – „na łów, na łów – towarzyszu mój...” Baron dał znak i nagonka jak jeden mąż ruszała włączając przenośne odbiorniczki radiowe, zsynchronizowane z trójmiejską stacją heavy – dysko polio – rapo – metalu-”Max Maxa”. Tak – grała sławna formacja keybordzisty Kejbotynka – Ajem Wyjem. Decybele poszły w las. W nagonce brał udział oswojony Lis, który miał ksywkę Hiena, poe Piątek (naturalnie w parze z Najczubem), dzielna publicystka Wieloczerska i takie tam drobne ujady dziennikarskie. Z mateczników czmychała wszelaka zwierzyna & żywina wprost pod lufy strzeleckiej flanki. Niestety, trzeba było też ściągnąć przez „komórkę” karetkę pogotowia. Świadczyło to dobitnie, że człowiek strzela, a ktoś inny kule nosi. Rannym okazał się być sam von Pipsztok.  Postrzelił go taki mały, całkiem niepozorny strzelec, co to pono ma kota na punkcie kota. Sieknął barona drobnym śrutem, acz boleśnie i skutecznie. No cóż, polowanie to nie zabawa dla grzecznych arystokratów. Nad borem pokazały się, ani chybi anioły stróże. Nawet widziano syjamskiego anioła stróża, ale to chyba tylko zwidy. Te normalne leciały jak żurawie – regularnym kluczem...Ambulansem z Wiocherowa dążył sam dr Rottweiler, wnuk profesora Wilczura (a siostrzeniec Radziwiłła), by ratować Makabrycego von Pipsztoka. Baron leżał na mchu niczym myśliwski pokot, ale kiedy usłyszał charakterystyczny sygnał karetki pogotowia – „UU-marł” – „uu – Marł!!” ożył natychmiast. Medycyna polska czyni cuda...!
P.s. Jednak jak podał niezawodny New Cymes Times – barona przetransportowano do kraju, gdzie niebawem wszystko TRUMPnie, nawet Obama Care. Tam najlepsi specjaliści od dobierania się do d… świata, mają wyciągać śruty…Człowiek strzela a nie wiadomo który z bogów śruty nosi.
 
 
 
 
 
   .