Puste komnaty Wawelu. Odyseja arrasów

Od słów do czynów. Specjalna komisja konkursowa powołana przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego rozpatruje projekty filmów dotyczących historii Polski ‒ to, o czym jeszcze przed wyborami mówił Jarosław Kaczyński. Wpłynęło prawie 860 koncepcji scenariusza. Komisja wyselekcjonuje te, które będą realizowane w oparciu o budżet państwa. To przykład polityki historycznej, o którą dopominali się Polacy przez lata. Słowo staje się ciałem.

Rosyjska grabież arrasów

Czy można zrobić film o jednej sprawie, która toczy się przez cztery wieki? Można. Oto przykład. W czasach I Rzeczypospolitej komnaty Zamku Królewskiego na Wawelu przyozdabiało 157 kobierców-arrasów króla Zygmunta Augusta. Jest rok 1795 ‒ rok rozbiorów. Wojska rosyjskie plądrują Warszawę. Żołnierze carycy Katarzyny II (Niemki, urodzonej w... Szczecinie) rabują również klasztor Karmelitów. A tam właśnie przechowywane są arrasy. Rosjanie wywożą je do siebie, do carskiego pałacu w Gatczynie pod Petersburgiem.

Skończył się wiek osiemnasty, przeminął dziewiętnasty, przeszły pierwsze dwie dekady dwudziestego. Arrasy wciąż są w Rosji, ale w międzyczasie Rosję „białą” zastąpiła „czerwona”. Rząd w Warszawie negocjuje ze Związkiem Sowieckim zwrot arrasów. Rokowania trwają znacznie dłużej niż te polityczne, zakończone kontrowersyjnym, bo oddającym szmat ziem I Rzeczypospolitej i setki tysięcy mieszkających tam Polaków ‒ Traktatem Ryskim. Dopiero po blisko ośmiu (!) latach negocjacji arrasy wracają do Macierzy. Jest ich 136, a więc o 21 mniej niż liczyła kolekcja na Wawelu. Dzieje się to w roku 1928. Co się stało z pozostałymi, zrabowanymi przez Rosjan 133 lata wcześniej arrasami? Jeden z nich wrócił do Polski, oddany łaskawie przez władze w Moskwie, dopiero w … 1977 roku. Kolejny zidentyfikowano jako własność Rijksmuseum w Amsterdamie. Miejsce przechowywania pozostałych dziewiętnastu jest wciąż nieznane.

Muzeum Hitlera, muzeum Goeringa...

Jedenaście lat później Niemcy napadają na II Rzeczpospolitą. Wraz z armią i Gestapo wkraczają zorganizowane, zdyscyplinowane, podległe komendzie SS „komanda” historyków sztuki. Ci prawdziwi rabusie dzieł sztuki ogołocą na przykład liczące pięć tysięcy eksponatów zbiory książąt Czartoryskich. Owi specjaliści ‒ historycy sztuki zgrupowani są w trzy struktury, które śmiało, w kontekście rabunku dzieł sztuki i świeckiej i sakralnej, nazwać można gangami przestępczymi. Pierwszy z nich to SS-Komando „Paulsen”. Działa pod osobistym nadzorem samego Martina Bormanna oraz Alfreda Speera, ale na rzecz Hitlera. Wódz Trzeciej Niemieckiej Rzeszy jest mitomanem: ma idee fix stworzenia największego na świecie muzeum ‒ oczywiście ze zrabowanych dzieł sztuki ‒ w austriackim Linzu. W tym sensie Adolf Hitler podtrzymuje swoisty sentyment do kraju, w którym się urodził.

Druga jednostka to SS-Komando „Muehlmann”. Działa na rzecz „marszałka Wielkiej Rzeszy” Hermana Goeringa. On również buduje gigantyczne muzeum ‒ tyle że prywatne. Zlokalizowane jest w Karinghallu. Wreszcie trzecia struktura do kradzieży polskich dzieł sztuki. Już nie kolejne SS-Komando, ale spółka prawa handlowego, utworzona też przez Hermana Goeringa „Wervalltungs Gesellschaft Ost”. Jej oficjalnym wręcz celem jest „poszukiwanie” dzieł sztuki i rękodzieła artystycznego na ziemiach polskich ‒ tych zajętych przez Niemcy (pakt Ribbentrop-Mołotow przewidywał przecież drugiego okupanta).

„Mission impossible”? Nie dla Polaków

Drugi września 1939. Na Wawelu zapada decyzja o ewakuacji arrasów. W normalnych, niewojennych warunkach ich ekspedycja byłaby bardzo skomplikowana. Ale jak jej dokonać w czasie wojny i gdy do Krakowa zbliżają się wojska niemieckie? Czy nie jest to „mission impossible”? W grę wchodzi wywiezienie 132 arrasów ‒ a więc nie wszystkich. Pozostałe cztery ‒ jako depozyt Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu ‒ znajdowały się na Zamku Królewskim w Warszawie. Ich los też nadaje się na, osobną, filmową epopeję. Zostały uratowane z bombardowania i pożaru Zamku Królewskiego ‒ miało to miejsce 19 września. Następnie zostały „prywatnie” zrabowane przez Niemców. Ale jeden z nich został wykupiony za dwa tysiące złotych przez ludzi z tworzącej się już polskiej konspiracji. Władze niemieckie ponownie, tym razem już oficjalnie, „na rozkaz” zagrabiły arrasy z Zamku Królewskiego po Powstaniu Warszawskim. Zrobiło to już nie żadne wyspecjalizowane „kommando”, ale zwykli żołnierze Wehrmachtu. Te parę obrazów wróciło do Polski z Niemiec po II wojnie światowej.

A jednak niemożliwe staje się możliwe. Uznano, że arrasy z Krakowa trzeba wywieźć ‒ i wywieziono. To była prawdziwa epopeja. Bezcenne polskie dzieła sztuki wędrowały 10 miesięcy i 22 dni. Przemierzyły dziewięć państw, cztery morza, dwie śródziemnomorskie wyspy i Atlantyk. Odyseja zakończyła się w Kanadzie. Arrasy ewakuowano 3 września 1939, już dzień po tym, jak podjęto tę decyzję. Ich wędrówka zakończyła się 12 lipca 1940 roku. Patriotyczny łańcuch ludzi dobrej woli zadziałał niezależnie od szerokości geograficznej.

Przez blisko pięć lat arrasy są bezpieczne, ale niestety marnieją wobec braku profesjonalnej konserwacji. Cóż, „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”?

Formalnie wojna jeszcze trwa. Rząd Rzeczpospolitej Polskiej na Uchodźstwie, kierowany przez niepodległościowego socjalistę, niegdyś bojowca PPS (w 1906 roku był autorem skutecznego zamachu na rosyjskiego wicegubernatora Magrafskiego w Otwocku) Tomasza Arciszewskiego podejmuje 7 marca 1945 roku decyzję o ukryciu tych narodowych skarbów.

Prymas wkracza do akcji

Mija 15 lat. Od czasu do czasu komuniści propagandowo atakują legalny polski rząd rezydujący w Londynie, że „nie chce oddać arrasów Polsce”. Gniezno, 20 kwietnia 1960 rok. Prymas Stefan Kardynał Wyszyński obwieszcza w pierwszej stolicy Polskich Piastów, uprzedzając o tym wcześniej „polski Londyn”: „ (…) biskupi polscy oczekują na powrót zbiorów, będących własnością narodu, na Wawel”. To oświadczenie uzgodnione jest po cichu z rządem na uchodźstwie. Po kolejnych siedmiu miesiącach kończy się epopeja arrasów. Bezcenne dzieła, część polskiego dziedzictwa narodowego przypływa do Polski na statku MS Krynica. Gdynia, 16 stycznia 1961 roku ‒ to zakończenie długiej walki o uratowanie kolekcji symbolicznej dla polskiej sztuki i historii sztuki.

Chciałbym obejrzeć taki film. Wiem, że nie tylko ja. Autorem scenariusza i dokumentacji jest Henryk Tadeusz Czarnecki, mój ojciec. Uznał, że film ów będzie nosił roboczy tytuł „Puste komnaty Wawelu. Odyseja arrasów”. Choć oczywiście nie tytuł jest tu najważniejszy. W głównych rolach obsadził trzech nadzwyczajnych ludzi, którzy w różny sposób odegrali kluczową rolę w ratowaniu naszych arrasów. Pierwszym z nich był Stanisław Świerz-Zaleski, od 1929 roku kustosz Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu. Główny organizator ewakuacji arrasów podczas napaści Niemiec na Polskę w 1939 roku, sprawował następnie nad nimi nadzór do 1946 roku. Zmarł w 1951 roku w wieku 65 lat, nie doczekawszy powrotu arrasów do ojczyzny. Drugi to Józef Krzywda-Polkowski, o dwa lata młodszy od Świerza-Zaleskiego, pracownik kierowanego przez słynnego architekta Adolfa Szyszko-Bohusza Zarządu Odbudowy Wawelu od roku 1924. Współorganizator ewakuacji arrasów we Wrześniu '39, potem opiekował się nimi aż do samego końca ich emigracyjnej tułaczki w 1960 roku. Zmarł w wieku 93 lat w 1981 roku.

Polski heroizm, polski spryt

Wreszcie ten trzeci, przedstawiciel „polskiego Londynu”, młodszy od pozostałej dwójki o pokolenie ‒ Karol Estreicher. Urodzony już w XX wieku (1906) był, po agresji niemieckiej na nasz kraj, organizatorem ewakuacji dzieł sztuki i pamiątek narodowych z Krakowa do Paryża. Następnie objął funkcję sekretarza premiera Rządu RP, generała (i Naczelnego Wodza) Władysława Sikorskiego. Estreicher opiekował się arrasami, gdy składowano je we Francji, a potem w Wielkiej Brytanii. Jako przedstawiciel Rządu RP na wygnaniu sprawował doraźną pieczę na wawelskimi skarbami również w Kanadzie.

„Odyseja arrasów” zdarzyła się naprawdę. Dzięki heroizmowi zwyczajnych- niezwyczajnych Polaków, znanych z nazwiska, ale dużo częściej nieznanych, te bezcenne dzieła ocalały. Oby powstał film pokazujący ową tytułową „odyseję”. Polski heroizm, ale też polska mądrość, zdolność przewidywania, poświęcenie, a czasem i polski spryt zasługują na uwiecznienie. W kontekście wawelskich arrasów i nie tylko ich.

*tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" (31.10.2016)