Jeszcze Unia nie zginęła, ale...

„Znajdujemy się w krytycznym położeniu”, oświadczyła kanclerz Niemiec Angela Merkel przed otwarciem szczytu w Bratysławie. „Nasza Unia Europejska znajduje się, przynajmniej częściowo, w egzystencjalnym kryzysie”, uprzedził ją kilka dni przed spotkaniem podczas wystąpienia w Strasburgu przed Parlamentem Europejskim przewodniczący Komisji Jean-Claude Juncker. „Unia traktowana jest dziś często jako zło konieczne, a nie wspólne dobro” – dorzucił swoje w zaproszeniu na bratysławskie spotkanie przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk.

Stłuczone szkło Unii

Cóż, lepiej późno niż wcale. Frazy te wypowiadają akurat ci politycy, od których moglibyśmy – i powinniśmy – oczekiwać, że po latach współkreowania substancji Unii Europejskiej będą mieli nam do zakomunikowania, że jesteśmy na dobrej drodze, że idziemy we właściwym kierunku. Tymczasem członkowie wspólnoty raczej rozchodzą się na niej niż schodzą. Nie tylko z własnej woli. To odwracanie się od siebie jest w dużej mierze konsekwencją brukselskiej omnipotencji, która w obliczu kryzysów stąpa w miejscu, a także, jeżeli nie przede wszystkim, braku rzetelnej i szczerej debaty o tożsamości Wspólnoty, jej horyzontalnym celu i regułach dalszej integracji. A także o tym, do kogo Unia właściwie należy i kto jest jej gospodarzem. Bowiem dopóki wszystko idzie w miarę dobrze, Unia należy do wszystkich, choć głównie jej brukselskich instytucji. Ale kiedy Unii wiedzie się gorzej, brakuje chętnych, aby się do niej przyznać, poza Brukselą oczywiście, która w każdej sytuacji, także rysującej się dezintegracji, widzi dla siebie nowe pole do działania, choćby tylko do popisu. Unijne kryzysy nie mają ojców, tylko ofiary.

W Unii nazbierało się wiele stłuczonego szkła. Dotkliwy jest odczuwalny brak poczucia jedności we wspólnocie. Tej jedności, która jeszcze nie tak dawno potrafiła w naszej Europie, jak się wielu euroentuzjastom wydawało, przenosić góry, znosić granice, pokonywać odwieczne uprzedzenia, porzucać niedobre nawyki, ba, oduczać egoizmów. I nie brakuje jednocześnie politycznej ślepoty. Zanika przekonanie, że warto dla Unii pracować i że wysiłek ten przynosi wymierne, dobre korzyści – nie dla urzędników, ale wszystkich, którzy jej doświadczają – na dole, nie na brukselskim Olimpie. To przecież nie eurobiurokraci nadają Unii kolorytu, przekładają brukselskie dyrektywy na własne życiorysy, są jej prawdziwym fundamentem. W brukselskich biurach Unia czuje się bardzo wygodnie, a tymczasem powinna realizować się głównie tam, gdzie uzyskała zgodę na istnienie ‒ czyli w państwach członkowskich.

Losy Londynu - barometrem dla UE

Brexit zmienił w Unii wszystko. Zakwestionował jej atrybucję jako jedynej europejskiej drogi. Kieruje uwagę w stronę dekompozycji wspólnoty, nie jej umocnienia. Charakterystyczne przy tym, że nad papierami rozwodowymi ze strony Unii pracuje Michel Barnier, doświadczony eurokrata, znawca zakamarków unijnych regulacji, no i przede wszystkim Francuz, który wyssał europejską integrację z mlekiem matki. To interesujący znak czasu, bowiem jeszcze kilkanaście lat temu Unię rozszerzał Niemiec, Günter Verheugen. Teraz Unię rozbierać będzie Francuz. Będzie miał zadanie niewdzięczne. Jeżeli bowiem Wielka Brytania nie przewróci się po tym rozwodzie, wskaże innym skuteczną drogę separacji. Jej dalszy sukces będzie klęską Unii. Barnier będzie więc pilnować, aby londyńska rozwódka z żalem wspominała małżeński związek z kontynentem.

Ale prawdziwy Brexit to dopiero pieśń przyszłości i chociaż o jednego malkontenta w rodzinie mniej, dobry humor nie prędko powróci. Nie może. Wprawdzie bowiem unijni politycy potrafili na szczycie uzgodnić listę kryzysów, ale już nie receptę, a bez niej zabraknie koniecznych lekarstw. Rozwiązanie problemów przesunęli w czasie, dając sobie zresztą tylko kilka miesięcy, wbrew wielu przykrym doświadczeniom – tymczasem sama demonstracja jedności problemów nie likwiduje. Unia obiecuje, że w połowie przyszłego roku mają one zniknąć, po prostu ich nie będzie. Trzeba być sporym cynikiem, aby uwierzyć w spełnienie się tego cudu, w dodatku w Brukseli, która w Boga nie wierzy. I w perspektywie wyborów w Niemczech i we Francji, które mogą przynieść zaskakujące wyniki.

W Brukseli recepty z sufitu

Jeszcze nie przebrzmiały słowa-klucze o egzystencjalnym kryzysie, w którym się znajdujemy, a już Jean-Claude Juncker wyciągnął z kapelusza garść projektów, które mają ożywić miłość do Unii, a Brytyjczyków przyprawić o zawiść. Oto w kosmicznym tempie wszystkie unijne wioski będą mogły facebookować i twitterować, a we wszystkich wielkich miastach każdy przechodzień podłączy się za darmo do unijnego internetu, podwajając w efekcie wobec Unii swoją miłość i wdzięczność. Bezrobotna młodzież unijna dowiedziała się, że brukselscy urzędnicy myślą o niej, co wcale nie jest równoznaczne z miejscami pracy, a zmora skutków globalizacji odpędzona zostanie podniesieniem inwestycyjnego funduszu o 315 miliardów euro ‒ których zresztą nie ma. No i na stole pojawiła się europejska armia, a nawet bojowe oddziały (bo Unia ma zamiar interweniować w regionach konfliktów), a z obronnej kooperacji Bruksela uczyni swój kolejny priorytet. Pomijając moment, w którym została objawiona – nie pierwszy raz zresztą, mianowicie odejście Wielkiej Brytanii, co zdecydowanie pomniejsza jej znaczenie, zmartwienia obywateli unijnych państw koncentrują się raczej wokół cielesnego, konkretnego zagrożenia zbrodniczymi zamachami terrorystycznymi i nielegalną, masową migracją, która już doprowadziła do dekompozycji w wewnątrzunijnych stosunkach, nie mówiąc o społecznej spójności w dotkniętych nią krajach.

Do wielomilionowego ruchu na unijnych granicach jesteśmy przyzwyczajeni ‒ przekracza je rocznie ponad 300 milionów osób, z których większość – 160 milionów to jej obywatele. Kolejne 60 to obywatele państw, z którymi Unia utrzymuje ruch bezwizowy, 80 milionów przyjeżdża z wizami. No i oczywiście przybysze, którzy dostali się bez wymaganych dokumentów. Komisja Europejska szacuje, że z samej tylko Afryki przebywa obecnie w Unii około ośmiu milionów migrantów „nieregularnych”, zatem nielegalnych.

Europejska solidarność niejedno ma imię

Dodatkowo przyzwyczaja się nas do masowego, nielegalnego łamania granicznego reżimu i wymuszania na państwach Unii absorpcji setek tysięcy przybyszów, którzy bilet do Unii kupili u przemytników. Dlatego wiele państw Wspólnoty reaguje na nich z obawą – nie wystarczy bowiem ludzi tych wpuścić, trzeba mieć jeszcze sensowny, skuteczny i realny plan wpisania ich do własnych społeczeństw, bez naruszania ich substancji.

Powstrzymanie przemytniczej fali na Bałkanach spotkało się z zarzutami o sprzeniewierzenie się zasadzie europejskiej solidarności. Tymczasem naruszona została ona również samodzielną decyzją kanclerz Merkel o otwarciu granicy dla uchodźców z Syrii. W prostej linii doprowadziła do pomnożenia fali nielegalnych migrantów z innych regionów. Odebrana została na świecie jako zaproszenie do przyjazdu do Niemiec i z wyrażoną przez kanclerz gwarancją przyjęcia i opieki. Decyzja ta, podjęta ponad głowami pozostałych członków Unii, bez konsultacji z nimi, bez debaty nad jej skutkami, wymusiła w konsekwencji reakcje krajów położonych na szlaku dostępu do Republiki Federalnej. Zasada europejskiej solidarności ucierpiała więc podwójnie – najpierw kiedy granica Niemiec została bez konsultacji z innymi otwarta i następnie, kiedy granice innych państw zostały w odruchu samoobrony zamknięte. Granice zewnętrzne Unii, nie zapominajmy. Nie było wyprzedzającej, solidarnej debaty nad problemem ‒ były późniejsze żądania solidarnego podzielenia się jego skutkami.

Zatem już rok temu mieliśmy do czynienia z solidarnością elastyczną, postulowaną obecnie przez państwa Grupy Wyszehradzkiej. Jest to formuła, z którą Unia może żyć, powinna żyć i będzie żyć. Nie ma bowiem jednej definicji europejskiej solidarności, tak jak nie występuje europejska tożsamość. W wielu państwach dominuje przekonanie, że urzeczywistnia się ona jedynie w granicach i w obszarze własnego narodu, kreującego wspólnotę tradycji, historii, kultury i będącego gwarantem suwerenności. Według niego poza narodem istnieją tylko interesy i zobowiązania, niezależnie od charakteru ponadnarodowej wspólnoty. Ale i one, aby przynosiły zyski, skazane są na kompromisy, kooperację i solidarność.

Taka solidarność jest dla innych państw, jak Niemcy, Holandia czy Belgia – które wyznaczają jej punkty odniesienia w europejskiej przestrzeni - niesolidarna. Słyszymy więc o Europie „wspólnych wartości”, których są one kreatorami i strażnikami . W odniesieniu do kryzysu migracyjnego przodują w nich Niemcy, chociaż jeszcze przed kilkunastoma miesiącami zdecydowanie oponowały przed wprowadzeniem stałych migracyjnych kontyngentów, a trzy lata wcześniej, kiedy w 2013 roku na Lampedusie lądowały tysiące afrykańskich migrantów, na problemy Włoch miały bardzo głuche ucho. Dlatego, między innymi, obecne stanowisko Niemiec nie znajduje w Unii pełnego poparcia, a polityka „otwartych drzwi” kanclerz Merkel doprowadziła do tego, że jej skutki postrzegane są jako wybitnie niemiecki problem. Stąd opinie, że Niemcy nie mają prawa żądać dziś od innych tego, czego odmówiły same wcześniej ‒ solidarności. Przykładem może być Francja :Paryż popiera werbalnie stanowisko Berlina, ale nielegalnych migrantów nie przyjmuje.

Zabiegać o swoje, to nie wstyd

Solidarność elastyczna, to także wspólnota różnych prędkości. Europejskich federalistów termin ten przyprawia o mdłości. Ale Unia zasadę tę z powodzeniem już praktykuje, tak jak podejmując kompromisy realizuje skrojone przez nie narodowe interesy swoich członków. Tak, państwa członkowskie nie wstydzą się w Brukseli zabiegać o swoje, wstydzą się natomiast do tego otwarcie przyznać, wolą opowieść o „europejskiej solidarności”. Tymczasem każdy tydzień przy brukselskim stole przekonuje, że europejski projekt potrzebuje więcej elastyczności i mniej integracyjnego rygoryzmu, że zamiast hasła „więcej Europy” potrzebne jest hasło „chcemy lepszej Europy”. Bruksela nie może wyłącznie straszyć, karcić i karać. Będzie Unia lepsza to będzie jej więcej.

Ale wcześniej musi zadbać o granice. Zadba o granice, zadba i o bezpieczeństwo. Zadba o bezpieczeństwo, zadba o spokój. Będzie spokój, będzie poczucie przynależności. I wspólnoty. Zatem i solidarności. Także elastycznej.

Elastyczność oznacza, że nie każdy biegnie w tym samym tempie, chociaż do tego samego celu. To żaden powód do wstydu, tym bardziej do ogłaszania restrykcji. Unia nie jest niepokalanie poczęta, ma grzechy jak ludzie, którzy ją tworzą. Rachunek sumienia i pokuta nie kłócą się z jej laickością, są potrzebne, aby odzyskać nasze zaufanie. Będzie z nim łatwiej, im mniej paraliżować nas będzie brukselski rygoryzm.

Politycy mówią po spotkaniu w stolicy Słowacji o „Duchu Bratysławy”. Jak wiadomo, duchy mogą być różne, dobre lub złe. Czy można uwierzyć, że ten zaklinany przez unijnych przywódców należy do dobrych?

Ryszard Czarnecki, Marek Orzechowski

*Tekst ukazał się w "Rzeczpospolitej" (30.09.2016)