Kopulujący Hamlet

Jeśli któregoś wieczora skonam wciśnięty nienaturalnie w fotel, a konsylium najznakomitszych patologów nie zdoła dociec przyczyn mej śmierci, proszę nie wzywać porucznika Columbo, ani nawet Malanowskiego i spółki. Próżny trud. Posępnej morderczyni, która mnie załatwi nie sposób bowiem zidentyfikować metodami śledczymi. I dlatego bezkarnie grasuje od krańca po kraniec Ziemi niemal od zarania.
Jej pierwszą ofiarą padła pramatka Ewa tęskniąca w rajskiej sytej monotonii za odrobiną ekscytujących emocji. Zerwała jabłko i życie wieczne w Edenie diabli wzięli. Zresztą niewiele brakowało, żeby owa okrutna killerka dopadła samego Demiurga. Na szczęście wpadł na zabawny pomysł i stworzył ludzi. Niestety, nie wiem jak Najwyższemu, ale mnie potomkowie Adama i Ewy coraz rzadziej dostarczają rajcującej rozrywki. Bo ileż razy można zrywać boki albo przynajmniej chichotać półgębkiem obserwując zgrane numery, suchary niestrawne nawet dla zajzajeru. Tu nadmienię, że od dawna nie szukam odprężenia w rejonach klasycznych uciech, np. w kabarecie czy w kinie, o bardziej frywolnych przybytkach nie wspominając, do cna zmasakrowanych atrofią smaku i dobrego gustu, wyzutych z wszelkich walorów intelektualnych.
A teraz wyczerpuje się mój rezerwuar(słowo nieprzypadkowe) groteski zawartej w skrzeczącej pospolitości. Krótki program obowiązkowy elyt, do niedawna zabawny, zwłaszcza w skandowanej mantrze dam z Nowoczesnej: „Sędziów mianować! Wyroki opublikować!”, przy tysięcznej powtórce prowokuje tylko do ziewania. Farsowe zagrywki pani Gronkiewicz Walc stanowią jedynie żałosne echo komicznych popisów pani Ewy Kopacz.
Propagandowa „finezja” liberyjnych jaczejek przypomina dzień świstaka, a przy okazji oczywiście świra. Bo ileż razy może bawić replay z udziałem pani Justyny P., do tego stopnia modelowe jantytezy dziennikarki, że gdyby nie istniała, należałoby ją stworzyć ku przestrodze młodych adeptów żurnalistyki. A cała sfora harcowników manipulacji medialnych niewiele jej ustępuje.
Nie bawi mnie już nawet pewna damesa z marginalnej, nomen omen stacji, zwanej nie wiedzieć czemu „Super”. Przyznaję, dość skutecznie wykreowała postać nabzdyczonej pomywaczki z baru dworcowego w Szambodołach. Ale jak długo można kabotynizować na jednej nucie? Jeszcze chwila, a uznam, że to wcale nie kreacja.
Mimo ciągotek do makabreski przestają mnie bawić nieporadne próby reanimacji Mateusza K. i jego komitetu w całym spektrum liberyjnych przekaziorów. Ot, choćby ostatnio tuby elyt usiłowały przykryć doniosłą patriotyczną uroczystość, pogrzeb Inki i Zagończyka, żałosnym incydentem przed Bazyliką Mariacką w Gdańsku z udziałem komórki KOD i kilkunastu narodowców. W zaledwie dobę po tym zdarzeniu, wodzuś zdołał odstawić chamówę propagandową w prawie wszystkich zblatowanych mediach. Tylko pani Ewa Gawryluk w Polsacie pokazała klasę w rozmowie z „obrońcą demokracji”.
Żeby do reszty przelała się czara goryczy, ludzie bez poczucia humoru pozbawili Krzysztofa Mieszkowskiego, posła Nowoczesnej, koryfeusza awangardy teatralnej, funkcji dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Jego następca, Cezary Morawski, nie ma chyba tak szerokich horyzontów, by otwierać przybytek sztuki dla obscenicznej noblistki Elfriede Jelinek albo rozwinąć temat „Golgoty Piknik” w wodewil: „Holocaust balangę”. Nie kupi też zapewne mojego pomysłu na homolubną interpretację z nekrofilską nutką postaci Hamleta. Otóż w mej wizji duński książę nawiązuje w trakcie słynnego monologu intymny kontakt z oczodołem czaszki Yorricka…
Wystarczy! Aż dziw, że w tak wyjałowionej z rozrywki czasoprzestrzeni, w mule banałów i stereotypów pospolitości, nie zabiła mnie jeszcze nuda, bo właśnie o tej posępnej eksterminatorce zdegustowanych wesołków wspomniałem na początku tekstu. Wciąż jeszcze bronię się jak potrafię. Ale gdy gasną resztki iskierek nadziei, gdy korniki zżerają ostatnią deskę ratunku, a brzytwy do chwytania dawno wyszły z mody, ponuro widzę swą przyszłość.
 
Sekator
 
PS.
- Nie przesadzaj - prycha mój komputer. - Wystarczy podrzucić gdzieś w ruchliwym miejscu skórkę od banana. I po chwili ubaw masz jak w banku.
- Kto wie, - mruczę pod nosem. - Na bezrybiu…