Trump Taj Mahal

  20 listopada 1999 roku byłem świadkiem walki pomiędzy Andrzejem Gołotą i Michelem Grantem w Atlantic City. Gospodarzem wieczoru bokserskiego było kasyno Trump Taj Mahal. Poruszałem się z polską, doświadczoną na gruncie amerykańskim „obstawą”. Atlantic City odwiedziłem już wcześniej i tego dnia nie zawracaliśmy sobie głowy innymi atrakcjami, oferowanymi przez to drugie po Las Vegas centrum hazardu w USA. Zostawiłem też na później wyjaśnianie sobie próby zrozumienia działania mechanizmu  tego trącącego kiczem, całego tutejszego cyrku, który pozostaje istotną częścią American Dream.

  W długim korytarzu prowadzącym do hali widowiskowej najpierw spotykamy  otoczonego gromadą wielkoludów Evandera Holyfielda, byłego mistrza świata w kategorii wszechwag. Bez problemu godzi się pozować z chłopakami do zdjęcia – spokojna, miła twarz kontrastuje z pewnym zniecierpliwieniem  jego towarzystwa – wszyscy bardzo eleganccy. Za moment wypatrzyliśmy Michaela Buffera.  To najsłynniejszy na świecie konferansjer bokserski. Temu najwyraźniej się mocno śpieszyło, czekały na niego nie byle jakie obowiązki, ale indagowany o wspólne zdjęcie po sekundzie zawahania, staje z dwoma Polakami uśmiechając się w stronę obiektywu.  Wzięła górę profesjonalna, żelazna zasada nakazująca dbać o publicity. Automatyczny uśmiech,  obopólne podziękowanie.  Tak tu mają prawie wszyscy, a przybyszom ze stron zamieszkałych przez ludzi nadętych, ponurych i nieuprzejmych pozostaje się tylko uczyć tego respektu dla bliźnich i noszenia pogodnej twarzy. Przybyłem tu z krainy, gdzie ludzie mają olbrzymią potrzebę posiadania znaczenia i wmawianej w siebie przewagi nad innymi z racji posiadanego majątku, stanowiska, pochodzenia, poglądów, wykształcenia itp. Feudalizm jest w niej wciąż żywy. Niby obowiązują hasła i artykuły konstytucji zrównujące wszystkich co do jednego, każdy w odruchu obronnym jest  się  gotów na nie powołać, jednak wre praca przy nieustannym odbudowywaniu i tworzeniu hierarchicznych  społecznych drabin. Ściekają po nich pogarda, zawiść i kompleksy.
Zetknąłem się w Stanach z kilkoma osobami, o których wiedziałem, że są bardzo bogate i uderzało mnie ich zachowanie, w którym nie było cienia nawet wywyższania się i nadymania w jakikolwiek sposób, gdy przychodziło im mieć do czynienia z biedakami czy ze swoim personelem najniższej rangi. Uznaje to za jedno z najbardziej zdumiewających zjawisk jakie tam widziałem. Atlantic City miało tę obserwację  znakomicie potwierdzić.
  Byłem posłuszny moim przewodnikom  - stosowali oni podczas meczów bokserskich pewną taktykę, obliczoną na jak najbliższe znalezienie się  przy ringu. Kupowali tanie bilety, ale  na początku wieczoru bokserskiego składającego się z kilku walk, korzystali z tego, że większość widzów przychodzi dopiero na te najbardziej reklamowane pojedynki, odbywające się pod koniec, siadali na wolne miejsca nieopodal ringu. Gdy ich z czasem wypraszano, cofali się nieco na pozycje i tak bardziej korzystne od tych wykupionych. Stewardzi wprawdzie stoją przy swoich sektorach, ale bilety sprawdzają już tylko w sytuacjach konfliktowych. Wobec tupetu przerastającego amerykańskie miary niegrzeczności są trochę bezradni.
Znalazłem się tym sposobem bliżej i dopiero na pojedynku Gołoty siedziałem tam, gdzie należało. Wspominam o tym tak detalicznie, gdyż na skutek niecodziennego zdarzenia w ringu i związanej z tym prawie godzinnej przerwy, mogłem dobrze przyjrzeć się właścicielowi całego kramu, gdzie odbywał się mecz, Donaldowi Trupowi.   Słyszałem już od kolegów parę legend o nim utrzymanych zawsze w pochlebnym tonie. Gdy wożono mnie po  Manhattanie, wskazywano mi jako miejsce istotne tej dzielnicy wieżowiec Trumpa. Ta ekscytacja była dla mnie zupełnie niejasna, naiwna  i niemądra. W hali sportowej w miarę przyglądania się rudemu łbowi nabierałem do jego właściciela szacunku.  Pojawił się sporo wcześniej przed główną walką wieczoru. Upewniłem się, że to on. Siedziałem z dobrej strony ringu, aby swobodnie móc  się  mu przyglądać. Mężczyzna ten zachowywał się absolutnie swobodnie i naturalnie. Nie było w nim śladu pozy ważniaka, której pewnikiem należało się  spodziewać  po podobnie nadzianych  gościach w innych rejonach świata. Witał się z wieloma osobami, żywo gestykulował. Wstawał ze swojego miejsca i odnajdywał znajomych, podchodził do nich, żeby się  z nimi pogadać. Bardzo mi ta jego bezpretensjonalność  zaimponowała.  Nie mógłbym tego wszystkiego zobaczyć, żeby nie długa przerwa w walce zakończonej ciężkim nokautem.  Poszkodowanego boksera długo nie zabierano z ringu. Czekano  najpierw na pomoc medyczną o zwiększonym zakresie, potem prowadzono jakąś reanimację. Normalnie w trakcie walki na publiczność  pada mało światła. Tutaj, w trakcie tej nieoczekiwanej przerwy, sala była rozświetlona i publiczność zajęta była sobą, a ja miałem dodatkowa okazję przypatrzenia się amerykańskiej rzeczywistości.
  Na ringu leżał bokser z Brooklynu, Stephan Johnson. Przeżyje jeszcze dwa tygodnie bez przytomności i umrze. Znokautował go w 10 rundzie Paul Vaden. Przyglądałem się uważnie tej walce i coś mi  w niej nie grało. W komentarzach czytałem, że w wszystko było okay, że  nie dało się przewidzieć tragedii. Przebieg walki faktycznie nie dawał sędziemu podstawy do jej przerwania, ale dla mnie wyglądało to tak, jakby bokserów dzieliła różnica dwóch kategorii. Vaden boksował przy tym zrywami, dominował jakiś czas, a potem czekał. Ciągle miałem wrażenie, ze Johnson już powinien skapitulować, ale się trzymał. Najdziwniejsze, że do czasu nokautu, według sędziów miał w walce prowadzić na punkty. Ja widziałem, a może tylko wyczuwałem, że sprawy miały się odwrotnie niż to zostało opisane. Tę walkę i śmierć należy rozumieć jako coś dla Ameryki naturalnego, wpisanego w jej kilkusetletni epos. To część tego tu świata - bardzo innego od tego europejskiego, gdzie też boksują. Ludzie lepiej zdają sobie sprawę, że świat jest dla człowieka miejscem niebezpiecznym. Problemy z tego wynikające rozwiązuje  się rzeczowo i w sposób praktyczny. Znajoma rodzina ma w domu kilkanaście sztuk broni. Są to ludzie o bardzo optymistycznym nastawieniu, ich odporność na przeciwności losu jest godna podziwu.
Polski bokser Andrzej Gołota zrobił karierę  na ringach zawodowych. Był świetnym pięściarzem, ale w pamięci potomnych zostaną nie jego medale i tytuły, których nie dane było mu zdobyć, ale jego irracjonalne zachowania. Zaskakiwały one wszystkich. W pewnym sensie należy ocenić to jako dar – wszyscy obserwujący walkę, z reguły idzie to w miliony, patrzą i kalkulują, na tym to przecież polega, na trzymaniu w niepewności i spodziewaniu się rozwiązania: znokautuje, jego  znokautują, jakaś kontuzja, na punkty sprawiedliwie albo i nie. A tu Gołota proponuje całkiem co innego – swoje oryginalne, kontrowersyjne rozstrzygnięcie, które nie może się zmieścić w pale przeciętnego kibica. Tak jak kiedyś w walce z Ridickiem Bowe, gdy prowadził na punkty i miał już od sędziego kilka napomnień za bicie poniżej pasa, to zamiast na to uważać, walnął jakby z premedytacją gościa w krocze. Walka z Grantem miała też przebieg burzliwy. Mało co a zakończyłaby się na pierwszej rundzie, gdy Gołota demolował przeciwnika. Potem koleje losu się obróciły. Gołota był liczony, ale dobrze trzymał się na nogach – już tylko dwie rundy do końca i  jego niewątpliwa przewaga w punktacji. Sędzia, nim walkę po nokdaunie wznowił, spytał regulaminowo, czy chce dalej walczyć. Ten powiedział, że nie. Trzy razy go sędzia pytał! Nie mógł uwierzyć w odmowę  – musiał walkę przerwać. Mimo wszystko Ameryka szanuje Gołotę, jako właśnie takiego odmieńca. Kibice zdają sobie sprawę, że mózg boksera nie pracuje normalnie. Patrzono na jego zacinanie się w mowie, smutne spojrzenie, pryszcze, nerwowe usztywnienie obejmujące nagle całe ciało, kontrastujące z  fantastycznym bokserskim poruszaniem się w innych minutach,  z ringowym swingiem wielkiego mężczyzny. Twarzy Andrzeja Gołoty nigdy nie zasłaniała maska. Słabość objawiająca się w nielogicznym, nienormalnym zachowaniu była poniekąd zrozumiała  - w każdym człowieku jest jej dużo więcej niż nieugiętości podpatrzonej u ekranowych twardzieli.
  Dla mnie największa przyjemnością tamtego wieczoru okazało się towarzystwo czarnego, młodego Amerykanina, który siedział obok mnie. Nasze miejsca znajdowały się na granicy dwóch obozów. Jego paczkę stanowiły czarnoskóre dryblasy w pierwszorzędnych ciuchach. Ja byłem częścią polonijnego proletariatu. Angielskim wtedy nie posługiwałem się wcale. Między mną i moim sąsiadem zawiązana została jednak natychmiast nić sympatii. Język migowy nam wystarczał. Wspaniale odgrywał, kierowaną do mnie,  pantomimę odzwierciedlającą bieżącą sytuację w ringu. Wspólne zainteresowanie, rozumienie bokserskiej strony życia pozwoliły na to zbliżenie się ludzi z odmiennych światów. Jego otwarcie, jego amerykańska zdolność do otwierania się na innych ludzi z nawiązką kompensowała moje wewnętrzne, polskie sparaliżowanie.  Przeżyłem pół wieku a nigdy nie miałem okazji znaleźć się w towarzystwie ciemnoskórego człowieka.  W kilkadziesiąt minut nadrobiłem sporo.
  Zwykle, gdy coś ekscytującego dzieje się w ringu, ludzi ogarnia szaleństwo – zrywają się z miejsc, wrzeszczą, ryczą, ich ręce i ciała wykonują jakieś zapomniane, ekspresyjne gesty, będące  dziedzictwem  sprzed 50 tysięcy lat. Zwariowana walka stoczona wtedy w Atlantic City powodów do takiego zachowania dawała wystarczająco dużo. Końcówka walki i ogłoszenie wiadomego werdyktu odbywały się w wyjątkowym tumulcie. Nie zgasł on bezpośrednio po zakończeniu pojedynku, przedłużały go natychmiastowe gorące dyskusje, gratulowanie sobie i złorzeczenia. Gdzieś mi mój sąsiad  w tym wszystkim zniknął. Mój zawód trwał tylko krótką chwilę. On też starał się odnaleźć mnie wzrokiem. Ominęliśmy dzielące nas rzędy siedzeń i pożegnaliśmy się serdecznie.