O różnicy pomiędzy stanem z dokumentów a stanem faktycznym

Zdaje się u profesora Bardacha w Historii Państwa i Prawa Polski wyczytałem taką informację, że oto gdzieś w drugiej połowie XVIII wieku stacjonował na kresach wschodnich Rzeczypospolitej Pułk, do którego rok w rok z Skarbu Wojskowego szły pobory na 40 pensji oficerskich i 800 pensji żołnierskich. Na papierze zatem wyglądało wszystko ładnie. Stacjonujący pułk. Wyposażony. W sile 800 żołnierzy, dowodzonych przez 40 oficerów. Pewnego dnia udała się tam komisja Sejmowa i oto na miejscu zastała 70 oficerów i 100, w większości starych i brzuchatych żołnierzy.

Można tą anegdotkę opisywać na wiele sposobów. Raz: o różnicach pomiędzy stanem wynikającym z dokumentów (to jest wystawionych faktur, czy dokumentów poboru pensji) a stanem faktycznym. Dwa: o tym, że faktycznie Sejm Wielki w Warszawie mógł kreślić sobie plany wojny z Rosją, plany wojny skutecznej, na podstawie danych o środkach jakie były przeznaczone na wojskowość, bo z nich wynikało, że mamy na kresach sprawny bojowo pułk. Trzy, że debata w której jedna strona dysponuje danymi potwierdzającymi przekazanie środków (a więc danymi, odpowiadającymi na pytanie: jak ma być), a druga strona dysponuje danymi stwierdzającymi stan na miejscu (pytanie: jak jest), jest co do zasady pozbawiona sensu, gdyż rozmawia się właściwie o dwóch całkowicie odmiennych sprawach.

Dedykuje tą anegdotkę ilekroć napotkanym zwolennikom sukcesów Platformy Obywatelskiej. Nie jestem do końca przekonany, czy oni tą przypowiastkę rozumieją. Zwykle zbywają mnie najłatwiejszym argumentem: toć to historia. To było 200 lat temu. Teraz jest inaczej. Teraz nie można byłoby tak zafałszować dokumentów. Teraz kontrola szybciej wychwyciłaby, że coś nie jest tak, że środki jakie są przekazywane, giną w zasadniczej mierze po drodze. Jednakże po wczorajszym audycie w Sejmie odczuwam pewną satysfakcję. Satysfakcję tyle jednak smutną, bo słuchając finału Sejmowego koncertu w wykonaniu ministra Macierewicza, cisnęło się w myślach jedno pytanie: czy Polska jeszcze istnieje?

Konsekwencją lekkomyślności naszych przodków XVIII wieku były rozbiory. Przy czym zawsze trzeba pamiętać, że czasy saskie, za których „pito, jedzono i pasa popuszczano” to dla zwykłych obywateli czasy szczęśliwe. Czasy szybkiego bogacenia się, budowania wspaniałych rezydencji, kreślenia śmiałych planów biznesowych… tylko tą Rzeczpospolitą coś zjadało od zewnątrz. Od zewnątrz. I w pewnym momencie po cichu oddała ziemie I rozbioru. I aż 15 lat (od 1772 roku do początku Sejmu Wielkiego 1787 roku) zajęło dyskutowanie, czy trzeba podjąć reformę Państwa czy nie. Skończyło się tym, że z hukiem ogłoszono Konstytucję 3 Maja. Rozpoczęto wojnę z Rosją, w której zginęło 4 polskich żołnierzy, a dowódca Wojsk na Litwie – książę Wirtemberski - okazał się zdrajcą. Końcem zaś był II rozbiór i krótkotrwałe rządy targowiczan. I nikt nie mógł dojść, dlaczego tak wspaniałe Państwo upadło. I nikt nie zadawał pytania, dlaczego nikt za to Państwo nie chciał ginąć, nie wzywał do walki, do obrony.

Tak, politycy Platformy Obywatelskiej są dla mnie tymi oficerami i żołnierzami z kresowego pułku. Mentalnościowo, pomimo tak głośno i hałaśliwie krzyczanej europejskości nigdy nie wyzbyli się tego prowincjonalnego myślenia o sobie i otaczającym świecie. Przecież co to za przestępstwo, podpisać listę trochę niezgodnie z prawdą. Zwłaszcza, że przecież te środki które Skarb Wojskowy przekazywał na pułk w ogóle nie zmieniały się, nie uwzględniały inflacji i trudno było za nie wyżyć. To była potrzeba. A poza tym, nikt na Polskę nie chciał napadać, więc Wojsko nie musiało znać pojęcia sprawność bojowa.

Drobne interesiki. Bączki, kalendarzyki, proporczyki, bo koledzy takie rzeczy produkują. Rzeczpospolita promująca się kręcącym bączkiem! To jakby przekracza moją wyobraźnię. I jakieś moje poczucie dumy narodowej. Tak. Jako obywatel mam poczucie Dumy z własnego Państwa. I jeżeli miałbym się promować Bączkiem, to wolałbym się niczym nie promować. Nawet jeżeli się jest biednym, to prezent jaki komuś wręczamy musi mieć jakiś styl i klasę.

Miny posłów PO: Siemoniaka, Czerwińskiego i Piotrowskiej, to były miny dzieci, które właśnie się dowiedziały, że zabawa w którą się bawili była na serio i może nieść dla nich poważne konsekwencje. Z drugiej strony można ich bronić tym argumentem, że skoro Unia Europejska proponuje na problemy obecnego świata dzień bez używania windy, to oni też mogli uwierzyć że ten świat ich otaczający nie jest na serio i jest zabawę. Takim euro biznesem, w którym oni rzucają kostki, kupują i sprzedają miasta, kraje.. budują na nich hotele. Aha i oni w tą grę wygrywają, a PIS w ten euro biznes zawsze przegra. Jeno moi drodzy to jest naprawdę. To jest na serio. Kraje zaś których elity dziecinnieją, głupieją i nie rozumieją rzeczywistości nadal kończą tak jak I Rzeczpospolita. Dobry Boże, miej nas i Rzeczpospolitą w swojej opiece.