Edyta Stein, Brooklyn i wierny z Polski

 
  Była dużo mądrzejsza od innych. Potrafiła odszukać dla swojego życia punkty oparcia stabilizujące je i kształtujące  w formę najwłaściwszą. Odnalazłszy Boga, poszła drogą przez Niego wyznaczoną. Urodziła się we Wrocławiu jako Żydówka i jako taka umarła 9 sierpnia w komorze gazowej w Oświęcimiu. Od judaizmu poprzez najwyższego lotu studia filozoficzne dotarła do chrześcijaństwa. Przyjęcie chrztu oznaczyło dopiero początek jej terminowania u mistrza Jezusa, po jedenastu latach złożyła śluby zakonne. Aby w odniesieniu do jej osoby, przyszłej świętej Teresy Benedykty mogło zostać powiedziane: „- Wypełniło się”, to oprócz ofiary z jej życia musiała zostać złożona ofiara z jej rodzinnego miasta, przez kilkumiesięczne, okrutne walki obróconego w perzynę w pierwszej połowie roku 1945. Katami byli jej rodacy Niemcy. A przecież kiedyś ona, jako gorąca patriotka niemiecka, sama gotowa była dla nich do najwyższego poświęcenia:
„W kwietniu 1915 roku przerwała studia i wyjechała pomagać rannym i umierającym jako pielęgniarka Czerwonego Krzyża. Sam zgłosiła swoją gotowość służenia na froncie. Została jednak przydzielona dla szpitala dla zakaźnie chorych w Weisskirchen w Austrii, by zajmować się żołnierzami chorymi na tyfus plamisty, dezynterię oraz cholerę. Jej relacja z tego okresu wiele mówi o niej samej. Okres ten pokazuje jej wspaniałomyślność i odwagę – wszystkie te choroby są śmiertelnie groźne. […] Tych, którzy nie byli w stanie sami się umyć, kąpała lub myła gąbką, jakby byli małymi dziećmi. Nacierała maściami ciała od stóp do głów pokryte świerzbem. Czasem bezradność wobec nieuniknionej śmierci pacjenta napawała ją rozpaczą i skazywała ją na bezsenne noce. […] Aby lepiej porozumieć się z pacjentami, którzy pochodzili ze wszystkich części Cesarstwa Austrowęgierskiego, nauczyła się na pamięć, z otrzymanej książeczki instruktażowej, pytań i odpowiedzi w dziewięciu językach.” (Fredy Mary Oben: „Życie i dzieło św. Edyty Stein”)


 

 * * *

  W roku 1970 podpowiedziano mi, że ksiądz salezjanin z parafii św. Michała we Wrocławiu może mi pomóc w znalezieniu pokoju do wynajęcia. O stancję w tamtych czasach demograficznego wyżu nie było łatwo. Sympatyczny, pełen energii ksiądz w średnim wieku skierował mnie do mieszkania na  ulicy Jaracza. Jego właścicielką okazała się  sympatyczna warszawianka, która wymaszerowała ze stolicy po upadku Powstania Warszawskiego, porzucając rodzinne miasto na zawsze. Moim sublokatorem był Jurek, wspaniały kompan o śląskim, z kolei, rodowodzie. Jaracza była przecznicą ważniejszej ulicy Nowowiejskiej, noszącej przed wojną nazwę Michaelisstrasse, pochodzącą  od miana wielkiego, gotyckiego kościoła tu się znajdującego. Przez rok związany byłem z tą siedzibą parafii, według mnie, najwspanialszej wrocławskiej świątyni, pomimo dźwigania się jej dopiero ze stanu architektonicznego zubożenia po wojennej rujnacji. Ten sentyment zachowałem w sercu na całe lata, a potem doszły do niego dodatkowe emocje w latach ’90, gdy zacząłem swój dawny rejon zamieszkiwania kojarzyć z postacią Edyty Stein, o której kanonizację zaczęto wówczas zabiegać. Jej rodzinny dom stał i stoi właśnie przy Nowowiejskiej. W biografii autorstwa F. M. Oben można przeczytać: „We Wrocławiu, w pobliżu domu Edyty,  znajduje się piękny katolicki kościół św. Michała. Wiadomo, że po przyjęciu chrztu uczęszczała tam na msze, być może bywała tam i wcześniej.”  Zaczął nas łaczyć ten kawałek Wrocławia i podobny sposób myślenia o Panu Bogu, który swą łaską obdarza niekoniecznie po równo.

* * *

  Dla Polaka, który spędził 50 lat, odcięty od świata granicami Polski, kraju ciekawego, ale przecież jednostronnego etnicznie i kulturowo, możliwość przyglądania się różnorodności Brooklynu była zawsze czymś nadzwyczaj zajmującym. Tłumacząc się z tej mojej fascynacji, potrafiłem im, nowojorskim tubylcom, otwierać oczy na to bogactwo tej miejskiej dżungli. Przenikały się tu etnografia całego globu i historia ostatniego stulecia, zdominowanego przez USA.  Czas ten został zapisany w urbanistycznym układzie i w wędrowaniu po nim zawsze towarzyszył mi deszczyk refleksji.  Czasami to fotografowałem. Nie mogłem nie uwiecznić w ten sposób niezwykłego obiektu, jakim był Monastery of the Precious Blood. Mieszkają  tu, modlą się i adorują  Chrystusa, podług swej wymagającej reguły, siostry karmelitanki. Wypełniają swoje posłannictwo od ponad stu lat przy Fort Hamilton Parkway, jednej z głównych ulic Boro Park (Borough Park) – dzielnicy zamieszkiwanej w głównej mierze przez Żydów.
 Zdjęcia zespołu klasztornego wykonałem 18 kwietnia 2012. Jako ciekawe, przesłałem je do użytku publicznego przy pomocy aplikacji Panoramio, będącej własnością Google. Jedno ze zdjęć zatytułowałem „St. Edith Stein Convent”, kierując się informacją przeczytaną na tablicy znajdującej się na drzwiach klasztoru.
http://www.panoramio.com/photo/85236366

 

Tabliczka  połączona była z krucyfiksem.

 

 
  Gdy pod koniec listopada 2015 roku odwiedziłem to miejsce ponownie, stwierdziłem, że tabliczka i krucyfiks zniknęły. Zacząłem snuć domysły, że mogło się tak stać ze względu na presję środowiska żydowskiego walczącego z chrześcijaństwem. Trudno było o inne logiczne uzasadnienie. Lecz nie mieściło mi się to z kolei w głowie - taki akt nietolerancji w państwie tak uporządkowanym pod względem zasad konstytucyjnych. Władze miasta zmusiły siostry do usunięcia informacji z drzwi frontowych? A może nakazano zmianę nazwy konwentu? Dwa razy obszedłem dookoła cały kwartał, na którym stał klasztor. Przy drzwiach od ulicy oznaczonej numerem 54 (54th St) znajdowała się informacja o klasztorze. Okazało się, że nadal nosi on imię świętej zamordowanej w obozie koncentracyjnym. Dlaczego miało to zostać wiedzą pokątną? USA, Ameryka odrzucają pamięć europejskiego męczeństwa? Nie chcą Edyty Stein patronki Europy, nie chcą pamięci o zamordowanej zakonnicy ani pamięci o jej zamordowanym mieście Breslau? A może to sami tylko Żydzi, posiadający tu takie wpływy, nie chcieli widzieć imienia Żydówki, która poszła za Chrystusem? Nie boją się przy tym rozkręcenia spirali nietolerancji?

* * *

  Po upływie paru miesięcy otrzymałem niepełne, ale istotne informacje  na temat zniknięcia tabliczki. Nie odbyło się to oficjalnie. Doszło do aktu wandalizmu, ktoś krucyfiks i tablicę ukradł. W drzwiach zostały po nich tylko śruby. Lecz takie wyjaśnienie incydentu, jako  trywialnego, drobnego przestępstwa wcale nie tamuje mojego oburzenia i niepokoju. Siostry stoją wobec zajścia w dziwnej bezradności. W mieście Nowy Jork dokonano zamachu na Jezusa i jego świętą. Ten spektakularny akt nienawiści i milczenie w tej sprawie zwiastują nadejście trudnych lat.