Polska: szansa na demograficzne mocarstwo?

Załóżmy, że proces reformowania naszego kraju dobiegł wreszcie końca: co dalej? Czy pokusić się o ambicje lokalnego mocarstwa? Przede wszystkim nie powinniśmy pod żadnym pozorem rujnować swej reputacji działaniami w stylu Putina. To taki mój komentarz do jednego z filmów pana Maxa Kolonko, proponującego rewizję granic Jałty. Nie, nie i jeszcze raz nie. Jest sposób o wiele łatwiejszy. Bycie atrakcyjnym, bogatym państwem i nic poza tym.

Jak to się ma do kresów? Można by bowiem… zasymilować część ludności z byłego ZSRS, którzy sami by do nas przyszli za chlebem. Po upadku komunizmu sporo Polaków z ziem odzyskanych niestety wyjechało sobie do Niemiec. Sam mam znajomą ze Śląska, która miała dziadka Niemca. Jest w ¾ Polką i definitywnie za Polkę się uważa, lecz sporo osób mających nawet ociupinkę krwi niemieckiej już ma prawo ubiegania się o niemieckie obywatelstwo. Po upadku muru berlińskiego sporo osób z Polski, mających choćby i szczątkowe korzenie niemieckie (czasem wręcz niejasne), skorzystało z oferty i wyemigrowało do Niemiec. Im wcale nie chodziło o narodowość, lecz o ucieczkę z niezamożnej ojczyzny itp. Gdy więc Polska będzie na nowo bogata i silna, czemu by nie zrobić tego samego z potencjalnymi imigrantami zza naszej wschodniej granicy? Tym bardziej, iż nam mogłoby to wyjść o wiele, wiele lepiej. Polacy żyjący w Niemczech, choć liczni, zachowują swoją narodowość i wciąż czują się Polakami. Tymczasem zaś nasze „zdobycze”… mogłyby się z nami zasymilować na swoje własne życzenie.

Co by nie mówić o niefortunnych dziejach naszego narodu, mamy potężną, wewnętrzną dumę i siłę. Właśnie dlatego polscy, ekonomiczni emigranci zachowują swą narodowość w najróżniejszych obszarach świata, podczas gdy inne narody raczej nic sobie z tego nie robią. Tych Polaków da się odzyskać: wystarczy być zamożnym, mieć sprawną gospodarkę (ku temu zmierzamy) itp. Wtedy sami powrócą: tym bardziej zresztą, że dodatkowo będzie ich ku temu pchała postępująca islamizacja Europy Zachodniej, przed którą będą starali się uciec. O ile oni nie porzucili swej narodowości w obcych im krajach, o tyle jest prawdopodobne, że miałoby to miejsce w przypadku imigrantów ze wschodu wtapiających się w Polskę. I nie mam tu na myśli „Wspaniała Polska, zachwycająca innych”. No, może trochę, lecz zmierzam ku temu, iż wśród Litwinów i Ukraińców jest… słaby, wewnętrzny duch. Nie jest to z mojej strony pogarda, lecz… swoisty wyraz współczucia.

Odświeżmy trochę historii. W Rzeczypospolitej Obojga Narodów Korona Polski i Wielkie Księstwo Litewskie były prawnie równorzędne, lecz w praktyce mnóstwo litewskiej szlachty przejmowało naszą kulturę i język. Praktycznie to samo działo się z ruską szlachtą. Doszło w końcu do sytuacji, w której nie było „mówiących po litewsku Litwinów”, toteż Konstytucja 3 maja oficjalnie zniosła podział na Koronę i Litwę, a także oficjalnie porzucając nazwę „Rzeczpospolita Obojga Narodów” na rzecz „Rzeczpospolita Polska”. Dopiero w końcówce XIX wieku nastąpiło odrodzenie litewskiej świadomości narodowej, które jednak było tylko częściowe, bo Wileńszczyzna wciąż była przesiąknięta polskością. Mówiąc nieco brutalnie, pół Litwinów wolała pozostać Polakami. Odrodzonych Litwinów zgromadzonych w Litwie Kowieńskiej nie było wielu, a i gospodarka była z lekka zacofana. Potem przyszła brutalna, barbarzyńska okupacja sowiecka, która wybiła nieliczne, litewskie elity.

Dzisiaj Polska ma prawie 38,5 miliona populacji, zaś Litwa nieco poniżej 3 milionów i… cóż. Mało osób ma tego świadomość, ale Litwa jest jednym ze światowych liderów samobójstw. To właśnie ów nasz niepozorny sąsiad ma jeden z największych odsetków samobójców na Ziemi, deklasując nawet Japonię. Mam zresztą kilku znajomych, którzy znają kilka osób z Litwy i twierdzą, że ich duch jest słaby. Jak najbardziej należy im współczuć, lecz wg mnie oni (sami nie zdając sobie z tego sprawy) podświadomie żałują, że w ogóle podjęli się próby bycia osobnym państwem.

Dalej zaś mamy Ukraińców. Była sobie w średniowieczu Ruś Kijowska: wspólny przodek Rosjan, Białorusi i Ukrainy. Wraz z jej (Rusi) upadkiem, spora jej część weszła w skład unii polsko-litewskiej i mnóstwo ruskiej szlachty z własnej decyzji zaczęło się z nami silnie asymilować. W międzyczasie jednak zaczęła formować się Moskwa, która uważała się za prawowitą władczynię wszystkich Rusinów. Z czasem zaczęła formować się Sicz Zaporoska, a Kozacy walczyli na usługach Rzeczypospolitej, póki relacje się nie popsuły. Gdy jednak Chmielnicki zaczął przegrywać krwawe walki przeciwko Polsce, ze strachu postanowił oddać się Moskwie, prosząc ją o pomoc w zamian za uległość i lojalność Ukrainy wobec Rosji. Ugoda Perejasławska z 1654.  Narodowa świadomość ukraińska zaczęła się jednak formować (podobnie jak z Litwinami) dopiero w końcówce XIX wieku, zaś Ukraińcy próbowali postrzegać Chmielnickiego i Kozaków za ojców ich narodu. Tyle tylko, że Kozaczyzna była nie narodem, lecz raczej wojskowym stowarzyszeniem: w dodatku zdziczałym (rzeź polskich jeńców pod Batohem). Jak zresztą pogodzić fakt, że „ojciec narodu” to równocześnie ten, który sprzedał Ukrainę Rosjanom?

Potem zaś, w XX wieku, Ukraińcy próbowali związać swój los z Niemcami. Już w I wojnie światowej Niemcy wykorzystywali niechęć Ukrainy do Rosji, więc gdy niecałe 25 lat później III Rzesza dokonała inwazji na Związek Sowiecki, Ukraińcy ponownie witali Niemców jako wyzwolicieli. Skończyło się tylko barbarzyńską Rzezią Wołyńską. Sądzę, że Ukraina się wstydzi, mając mętlik w głowie i będąc łatwym celem propagandy rosyjskiej: „Nie chcecie być Rosjanami? Przecież samo istnienie Ukrainy to tylko haniebne rzezie i ludobójstwa”. Oczywiście Ukraińcy nie cierpią Rosji, zwłaszcza za Wielki Głód na Ukrainie z początku lat 30-tych, lecz wg mnie zdarzają im się chwile zwątpienia.

Mamy więc dwa narody, które z różnych przyczyn są w ciężkiej depresji egzystencjalnej.

A Białoruś? Z nią jest wyjątkowo. Białoruś bowiem darzy sympatią każdego. Przez spory okres czasu była lojalną częścią Rosji i jest dziś pro kremlowska… lecz równocześnie Białorusini niezwykle barwnie wspominają czasy sprzed rozbiorów Rzeczypospolitej. Białorusini uważają, że to w zasadzie oni byli jeśli nie współmiernymi twórcami, to kluczowym fundamentem Wielkiego Księstwa Litewskiego, uważając się za bardziej litewskich, niż sami Litwini. Poza tym, mój znajomy opowiedział mi kiedyś, jak Białorusini się wypowiadali, iż to ich król Sobieski rozgromił Turków pod Wiedniem. Czyż nie jest to interesujące? Białorusini to młody naród, który niewiele ma własnej historii, więc ochoczo podpina się pod innych: nie z powodu arogancji, lecz optymistycznej chęci poznania własnego ja, niczym szukający swego hobby fan. Niezależnie, czy u Litwy, u Polski, czy u Rosji.

Mamy więc trzy narody za naszą wschodnią granicą. Dwa w depresji, jeden ochoczo chłonący wszystko, jak gąbka. Jeżeli byśmy otwarli dla nich granicę i niby przypadkiem dopomogli napływowi imigrantów ekonomicznych, akurat oni mogli by się w bogatej Polsce zrealizować i z czasem samorzutnie spolonizować. Oczywiście dzięki temu, iż dałoby się im szansę na dostatnie życie samym udzieleniem równych szans. Żadnych socjali.

Innymi słowy, może by tak „ogołocić” sąsiadów z części populacji? W połączeniu z masowym powrotem (a może raczej ucieczką przed islamizacją) Polaków z zachodu, nasza populacja przeżyłaby wspaniały rozkwit, powiększając się o wiele milionów: i to z zachowaniem atutu jednolitości narodowej. A to wszystko samym, przysłowiowym „Róbmy swoje”. Tym sposobem ulepilibyśmy podwaliny pod wzrost siły naszego państwa, przybliżając się do pozycji potęgi. To wszystko zresztą nawet nie uwzględnia poważnych kłopotów demograficznych, w jakich znalazła się Europa Zachodnia. Jakie to kłopoty, każdy chyba wie. Imigracja ludności muzułmańskiej wmówiła zachodnim rządom, że nie ma potrzeby troszczyć się o wielodzietność, bo tym zajmą się cudzoziemcy. Wkrótce wymrą stare pokolenia i zostaną one zastąpione mnożącymi się, młodymi muzułmanami. Dwa wpisy wcześniej kreśliłem wizję apokaliptycznego, całkowitego upadku zachodu, ale załóżmy optymistyczny scenariusz, w którym Europa Zachodnia się w porę opamięta i przepędzi tych najeźdźców tam, skąd przybyli. Nawet jeżeli to się stanie, to nagle się okaże, że rodowitych Europejczyków jest po tym odpartym kataklizmie bardzo niewielu i długo będą musieli się męczyć, bo odtworzyć dawną liczebność populacji. I mimo, że najazdy zostały odparte, to jednak doprowadziły do „zarazy”, która straszliwie wyludniła Europę, pozostawiając pole do popisu nietkniętej Polsce.

Coś takiego już miało miejsce w przeszłości, nieprawdaż? Najazdy Mongołów, którzy, mimo iż nie zdołali podbić starego kontynentu, to jednak sprowadzili z Azji pandemię Czarnej Śmierci. Nie licząc pewnych drobnych wyjątków (tj. małe enklawy na zachodzie), to z jakichś przyczyn tylko Polskę Dżuma ominęła. Zaraza wybiła ludność kontynentu, a Polskę to nie tknęło, co też dało pole do popisu naszemu królowi Kazimierzowi Wielkiemu w przekuciu Polski w mocarstwo. Tak samo i dziś: mamy szansę zabłysnąć, gdy spada „liczebność” konkurencji.

Grunt, to nie dać sobie wcisnąć muzułmanów, co usilnie próbuje Bruksela.