„Powrót brzydkiego Niemca”...

„The return of the Ugly German” ‒ tak zatytułowany jest artykuł byłego ministra spraw zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec, przez szereg lat lidera „Zielonych”, Joschki Fischera. Ten polityk przez lata prezentował w świecie „lepszą” twarz naszego zachodniego sąsiada daleką od nacjonalizmu, jednocześnie poskramiając szalone propozycje własnej partii, która chciała by państwo niemieckie redukować do minimum ‒ skądinąd wbrew narastającej w RFN odwrotnej tendencji do zwiększania roli Berlina i w polityce zewnętrznej i wewnętrznej do maksimum...

„Grupa lumpów” i psychoanalityk czyli... dialog społeczny (!)

Cóż, ten pięciokrotnie (!) żonaty polityk (czym przebił nawet swojego szefa w rządzie, kanclerza Gerharda Schroedera z SPD, żonatego „zaledwie” czterokrotnie) ma rację o tyle, że reputacja „niemieckiego żandarma”, jak nazywają Berlin Grecy, ale już nie tylko oni, wizerunek państwa niemieckiego jest w tej chwili najgorszy od czasów drugiej wony światowej. To fakt niezaprzeczalny. Ale jest jeszcze drugi: to narastające napięcia między niemieckim społeczeństwem a jego elitami władzy. Coraz większa zbiorowość Niemców nie akceptuje polityki rządu wielkiej koalicji CDU-CSU-SPD i nie ufa mu. Już w tej chwili przeszło połowa (52% ‒ dane z grudnia 2015) Niemców oficjalnie sprzeciwia się polityce imigracyjnej Berlina. W gruncie rzeczy przeciwników jest znacznie więcej, ale polityczna poprawność, ta oś funkcjonowania niemieckiej polityki po drugiej wojnie światowej, nawet w sondażach nie pozwala wszystkim ujawnić jak bardzo polityka Angeli Merkel jest rozbieżna z odczuciami niemieckich serc i umysłów. Niemieccy politycy o tym wiedzą. Może dlatego reagują emocjonalnie i używając swoistego języka nienawiści dodatkowo wykopują jeszcze głębszą przepaść między sobą a wyborcami. Czy można sobie wyobrazić, aby polki minister sprawiedliwości Ziobro nazwał manifestantów KOD „hańbą dla Polski”? Nawet gdyby ktoś z rządu tak pomyślał, nigdy by tego nie powiedział. A w taki właśnie sposób minister sprawiedliwości RFN Heiko Maas nazwał uczestników protestów w Dreźnie. Pół biedy, jeśli powszechnie szanowany prezydent Joachim Gauck mówi, ku przestrodze, o „ciemnych Niemcach”. To jeszcze ujdzie w dyskursie politycznym w wielu krajach, ale czy wyobrażamy sobie, aby któryś z wicepremierów w rządzie Beaty Szydło, Piotr Gliński, Mateusz Morawiecki czy Jarosław Gowin określił ludzi protestujących na ulicach mianem „grupy lumpów”? Oczywiście to niewyobrażalne. A takich właśnie słów użył wicekanclerz Niemiec i lider SPD Sigmar Gabriel. Chodziło tych Niemców, którzy protestują przeciwko polityce imigracyjnej rządu. Ale przecież nie chodzi tutaj tylko o imigrantów. Nawet przeciwnicy TTiP czyli unijno-europejskiego traktatu o wolnym handlu, często ludzie apolityczni, a jeśli już związani z polityką, to raczej nie z prawicą, a z lewicą koncesjonowaną (SPD), lewicą radykalną (Die Linke) czy „Zielonymi”, zostali potraktowani przez wyrażające opinie niemieckiego establishmentu politycznego niemieckie media, „z buta”. Opiniotwórczy „Die Welt” w artykule Martina Greive z 19 grudnia 2015 „ Die Deutschen sind ein Fall fuer den Psychoanalytiker” określa w sposób poniżej wszelkiej krytyki, bo zasugerowano im, co zresztą wynika z tytułu artykułu, … udanie się do psychoanalityka!

Jest w tym swoista schizofrenia, że państwo niemieckie z jednej strony narzuca innym krajom członkowskim Unii Europejskiej swą dominację polityczno-ekonomiczną, i forsuje za wszelką cenę własny interes narodowy, a z drugiej strony jest strażnikiem politycznej poprawności, dbając aby ów interes narodowy był wyrażany przez establishment i, Boże broń, kogo innego.

Topnieje polityczny kapitał Niemiec

W swym rozrachunkowym artykule były szef niemieckiej dyplomacji (w latach 1998 -2005) Joschka Fischer ostro skrytykował lipcowe negocjacje dotyczące „Grexitu”, pisząc że przez postawę Niemiec „fundament Unii Europejskiej załamał się” i, że „od tamtej pory Europejczycy żyją już w innej Unii Europejskiej”. Straszenie Greków przez ministra finansów RFN – a być może następcę kanclerz Angeli Merkel... ‒ Wolfganga Schaeuble, zdaniem Fischera, sprawiło, że Niemcy w dużym stopniu straciły kapitał polityczny, który budowali przez sześć powojennych dekad. W cień odeszła „stabilna demokracja oparta na rządach prawa” czy modelowy dla Europy „sukces gospodarczy niemieckiego państwa opiekuńczego”. Jeśli nawet były lider „Zielonych” przesadził, sądząc o „gotowości Niemców do stawienia czoła zbrodni nazistów”, to miał rację, stwierdzając, że „w zakresie polityki zagranicznej Niemcy odbudowały zaufanie (do siebie – dop. R. Cz.) wdrażając zachodnią integrację i europeizację”. Ale Joschka Fischer podkreślał, że również Europa po II wojnie światowej zmieniła nastawienie do Niemiec, w porównaniu z sytuacją po I wojnie. Po 1918 roku alianci chcieli „wyizolować Niemcy i osłabić je ekonomicznie”, a po 1945 „chronić je militarnie i politycznie, żeby można było mocno osadzić się na Zachodzie”.

Tyle, że stwierdzenie niemieckiego lewicowego polityka, iż „pojednanie Niemiec z arcywrogiem czyli z Francją było fundamentem dzisiejszej Unii Europejskiej, przyczyniając się do włączenia RFN do wspólnego europejskiego rynku” właśnie przestaje być aktualne. Sam Fischer pisze: „w dzisiejszych Niemczech takie pomysły są uważane za beznadziejny euroromantyzm, ich czas już minął”. Ostro krytykując Angelę Merkel i Wolfganga Schaeuble, a więc „numer 1” i „numer 2” i w rządzie w Berlinie i w samej CDU, Joschka Fischer podkreśla, że szantażowanie Greków i przymuszanie ich do przyjęcia warunków UE było „fatalną decyzją zarówno dla Niemiec, jak i całej Europy”. Pisze nawet, iż „można się zastanawiać czy Merkel i Schaeuble wiedzieli co robią”...

Jeśli o powrocie brzydkiej twarzy Niemiec pisze ich wieloletni minister spraw zagranicznych, warto się nad tym zadumać.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (10.02.2016)