Poza ruską zonę

(Wprowadzenie do hipotezy 2M)

MarekTomasz nie tak dawno na moim blogu wprost kipiał z niecierpliwości, by nareszcie powstało jakieś syntetyczne opracowanie hipotezy 2M, w końcu więc, opędzając się od niego, zaproponowałem, by sam napisał coś takiego, po lekturze czego Hypki nogami się nakryje. No i powstało duże, w miarę syntetyczne opracowanie, które w sposób dość klarowny i zarazem lekki, przybliża tę hipotezę, konfrontując ją z tą wersją wydarzeń, która utrzymuje, iż do katastrofy doszło na Siewiernym. Czy jednak Hypki się przewróci, tego nie wiem, spróbuję jedynie dorzucić parę słów komentarza do tekstu MarkaTomasza.

http://marektomasz.salon24.pl/...

 Przede wszystkim wzbraniałbym się przed używaniem określeń typu „ostateczna rozprawa” - nie tylko dlatego, że 1) nie jesteśmy na etapie wiedzy o tragedii, pozwalającym nam definitywnie odrzucić scenariusz z katastrofą na Siewiernym, lecz głównie z tego powodu (bym się wzbraniał), że 2) naszym, tj. ludzi zaangażowanych w obywatelskie śledztwo dot. Smoleńska, zadaniem nie jest „zwalczanie” tego scenariusza, tylko dotarcie do prawdy o tragedii. Oczywiście na pewno nie ma mowy o przyjęciu spiskowej, rusko-polskiej „hipotezy naciskowo-wypadkowej” i tę właśnie hipotezę, rozpowszechnianą przez promoskiewskie media, faktycznie należy bezwzględnie tępić, jako wytwór neosowieckiej, neokomunistycznej dezinformacji. Musimy jednak zarazem podchodzić elastycznie do tego, co się udało ustalić zarówno w ramach perspektywy uznającej katastrofę na Siewiernym, jak i perspektywy „alternatywnej”, czyli doszukującej się na Siewiernym makabrycznej inscenizacji, tj. czekistowskiej maskirowki. Nikt z nas nie dysponuje „wiedzą absolutną”, toteż musimy być otwarci na możliwość obalenia stawianych przez nas hipotez – nawet jeśli więcej przesłanek przemawia za „naszą” hipotezą w przeciwieństwie do przesłanej innej hipotezy.

W gruncie rzeczy chyba możemy przyjąć, że są obecnie właśnie dwie konkurencyjne wizje wydarzeń – albo wszystko wydarzyło się na Siewiernym (nazwijmy tę wizję/hipotezę w skrócie h1), albo nie (h2). Jak zwraca uwagę MarekTomasz w swym obszernym poście, pojawia się sporo znaków zapytania, jeśliby przyjąć scenariusz nr 1 (h1). Z biegiem czasu i stosownie do wiedzy, jaką mamy m.in. z dokumentów przygotowanych już przez komisję Millera, z wypowiedzi przedstawicieli prokuratury, ze śledztw dziennikarskich „NDz” czy „GP”, wynika, że pytań przybywa, a nie ubywa. Można odnieść wrażenie, iż im dalej jesteśmy od 10 Kwietnia, tym mniej wiemy o tym, co się tam naprawdę stało! A przecież powinno być odwrotnie. Obiecywane przed wieloma miesiącami oryginały czarnych skrzynek, dowody, dokumenty, ekspertyzy, zdjęcia, obrazowania itd. wcale nie zostały przekazane i nie wygląda na to, by miały być przekazane w najbliższym czasie. Lotnicze szczątki na Siewiernym jak leżały tak leżą. Ekshumacji jak nie było, tak nie ma. Odwlekana przez blisko pół roku wyprawa polskich archeologów wprawdzie się w końcu udała, lecz wszystkie wydobyte materiały przekazano wspaniałomyślnie ruskiej prokuraturze, więc „strona polska” nadal nie ma praktycznie NIC. Nic, powtarzam. Czy to nie za mało jak na dziesięć miesięcy od największej powojennej tragedii, która dotknęła Polskę?

Część ludzi, jak wiemy, jest „zmęczona Smoleńskiem”, część ludzi „nie ogarnia już wszystkiego”, część chce świętego spokoju, a część w ogóle ma tragedię gdzieś, bo najważniejsze są zakupy i telewizja. Nie tych ludzi mam teraz na myśli, pisząc ten tekst. Chodzi mi o te osoby, które cały czas uważają, że należy prowadzić obywatelskie śledztwo i że należy sprawę wyjaśnienia zamachu doprowadzić do końca. No więc można się zastanawiać, dlaczego tak mizernie wygląda stan posiadania, jeśli chodzi o istotne dowody w sprawie, polskich instytucji zajmujących się przyczynami tragedii. I odpowiedzi nasuwają się dwie: 1) Ruscy nie mogą przekazać tych wszystkich materiałów, bo panuje u nich cały czas nieziemski bardak lub 2) Ruscy nie chcą przekazać materiałów, bo mają coś do ukrycia.

Wydaje się, że druga odpowiedź jest trafna. Pierwszą mogą się zadowolić ludzie pokroju Żakowskiego i jemu podobnych tzw. inteligentów, wychodzących z założenia, że od pewnych spraw trzeba się trzymać z daleka, bo taka jest moralna powinność funkcjonariusza Ministerstwa Prawdy. I ja to rozumiem. Druga odpowiedź, a więc ta, która ludzi nie związanych z Ministerstwem Prawdy by interesowała, nasuwa jednak dwa założenia. Ruscy ukrywają to, co się stało na Siewiernym (zgodnie z h1) lub... Ruscy ukrywają to, że na Siewiernym się nic nie stało (h2).

Zgodnie z h1 można by więc sądzić, że puste szuflady, jakie mają instytucje zajmujące się badaniem „przyczyn wypadku” (tak to się przecież oficjalnie wśród ludzi Millera określa), to rezultat celowego ruskiego działania zmierzającego do zapobieżenia wykrycia zamachu dokonanego na Siewiernym. Stąd więc się biorą te wszystkie niezwykłe braki, fałszerstwa, niespójności, matactwa, ostentacyjne niszczenie dowodów itd. Zauważmy jednak, że (i tu odwołuję się oczywiście do h2) jeśli – tu proszę się naprawdę skoncentrować – jeśli, powtarzam, do tego zamachu na Siewiernym NIE doszło, a więc, jeśli na Siewiernym NIE było żadnej katastrofy samolotu z polską delegacją (a przy obecnej wiedzy nie możemy tego wykluczyć!), to... czekając cierpliwie na kolejne materiały z Siewiernego, przedzierając się przez to, co Ruscy łaskawie kiedyś przekażą, analizując to, co dają do przeanalizowania... NIE odkryjemy prawdy o tym, co się stało 10 Kwietnia. Możemy te materiały analizować do końca świata i będzie to przypominać pracę specjalisty od wykrywania falsyfikatów banknotów, który poświęca cały swój czas na zgłębianie kunsztu fałszerza, ale przez pomyłkę wziął pod mikroskop prawdziwy banknot i nie dostrzega oczywistych rzeczy. Albo inaczej: będziemy jak J. Broniewska, która, jak pisałem w „Społeczeństwie zamkniętym...” stojąc w Lesie Katyńskim w 1944 w towarzystwie czerwonoarmistów, była przekonana, że zbrodni dokonali hitlerowcy i dogłębnie poruszona ich okrucieństwem.

Jeśli wiemy, a musimy wiedzieć, znając historię czekistowskich działań (zaś Putin i jego ludzie to czekiści, chyba nikt temu nie zaprzeczy?), że potrafią oni dokonywać nieprawdopodobnych wprost działań maskujących i niesamowitych, mrożących krew w żyłach, inscenizacji. Po co? W jakim celu? Po to, by odwrócić uwagę zszokowanej widowni, od rzeczywistych działań ruskich specsłużb.

Zwykle nie przywołuję fragmentów moich wcześniejszych tekstów, ale przypomnę, bo post, w którym padł ten cytat z Suworowa, ukazał się dość dawno (http://centralaantykomunizmu.b...) i proszę uważnie wczytać się w ten opis działań ruskich specsłużb, gdyż moim zdaniem znakomicie oddaje on specyfikę tego, co mogli zrobić czekiści 10 Kwietnia:

„„Najważniejsze to zdezorientować przeciwnika”, pisze W. Suworow pod koniec jednej ze swych książek o sowieckich siłach specjalnych. „Jeśli grup Specnazu jest wiele, trzeba udawać, że jest ich mało. Jeśli siły są niewielkie – operacja musi wyglądać na dużą. Jeśli zadanie polega na zniszczeniu lotniska, trzeba pokazać, że celem jest elektrownia i na odwrót. Czasem grupa ma za zadanie wysadzić cele położone na jednej linii, na zatłoczonym obszarze (rurociągi, linie wysokiego napięcia, drogi i mosty na nich). W takiej sytuacji zapalniki należy ustawiać najpierw z dużym opóźnieniem, potem – w miarę marszu grupy, opóźnienie systematycznie zmniejsza się. Ukończywszy zadanie grupa gwałtownie odchodzi w bok. Wybuchy następują na kierunku odwrotnym od tego, z którego grupa nadeszła. Jeśli przemieszczała się ze wschodu na zachód, to wybuchy następują w odwrotnej kolejności, stwarzając u przeciwnika fałszywe wrażenie o kierunku marszu dywersantów. Równocześnie z działaniami w zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach możliwe były operacje grup zawodowych sportowców Specnazu, które działałyby szczególnie skrycie. Nad rejonem ich działania nieprzyjaciel nie powinien odnotować żadnej aktywności sowieckiego lotnictwa, co w znacznym stopniu ograniczało zastosowanie zrzutu spadochronowego. Jeśli jednak decydowałoby się na transport lotniczy, to zrzutowisko powinno znajdować się jak najdalej od miejsca planowanej akcji. W takiej sytuacji niezbędnym stawało się zapewnienie dywersantom środków transportu (np. motocyklów czy szybkich samochodów).

Działania małych grup starannie przygotowanych sportowców mogłyby być tak zamaskowane, że nawet akty dywersji i sabotażu wykonywane przez nie stwarzałyby u przeciwnika przekonanie, że w danym przypadku zdarzenie ma charakter losowy albo nie ma związku z działaniami bojowymi sowieckiego wywiadu czy w ogóle z terroryzmem. Dla takich grup pozostałą działalność Specnazu miała stanowić swego rodzaju przykrycie. Przeciwnik koncentrowałby swoją uwagę na zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach działań Specnazu. A to właśnie uderzenia grup zawodowych sportowców miały być najbardziej bolesne” („Specnaz”, (rozdział: „Specnaz i maskirowka”) Warszawa 1999, s. 298-299, por. też s. 16 i następne na temat niszczenia „mózgu” wrogiego - z punktu widzenia sowietów – państwa; podkr. F.Y.M.).”

Osobom, które mają problemy z kojarzeniem faktów, przypominam, że 10 Kwietnia także ludzie specnazu byli widziani na Siewiernym, o czym także dziennikarze polscy wspominali (jak choćby P. Kraśko). Oczywiście to może być tylko zbieg okoliczności, choć odnośnie do tragedii smoleńskiej tych koincydencji jest zbyt wiele, by wierzyć w tzw. ruski przypadek. Zapamiętajmy choć tę jedną lekcję Suworowa: „najważniejsze to zdezorientować przeciwnika”.

Czy więc trudno jest przyjąć, że na Siewiernym urządzono maskirowkę koncentrującą uwagę i Polski, i świata, zaś prawdziwa tragedia (zamach terrorystyczny) rozegrała się w innym miejscu? Czy jest to niemożliwe do wykonania dla ludzi, którzy byli w stanie podkładać bomby pod budynki mieszkalne Rosjan, by następnie „w odwecie za zamachy” dokonywać zbrojnego najazdu na jakiś naród? Czy jest to niemożliwe dla ludzi, którzy najpierw bombardują jakąś część Gruzji, a następnie za bombardowania winią Gruzinów i dokonują inwazji na ich kraj? Czy jest to niemożliwe dla ludzi, którzy zabijają dziennikarzy tylko z tego powodu, że piszą prawdę?

Nie możemy podchodzić do tragedii smoleńskiej, stosując kryterium „pojemności naszej wyobraźni”. Czekistowskie okrucieństwo jest poza zasięgiem naszej wyobraźni – nigdy nie zostanie przez nas pojęte. Jeśli ktoś nie wierzy, odsyłam znowu do lektury Suworowa. To, że coś się nam „nie mieści w głowie”, nie jest żadnym kryterium rozstrzygającym o „nierealności”i „niewykonalności” jakiegoś zbrodniczego scenariusza. Mnie też, gdyby ktoś w piątek 9 kwietnia 2010 r. powiedział, że nazajutrz zabity zostanie przez Rusków L. Kaczyński, R. Kaczorowski, J. Kurtyka, W. Stasiak, A. Szczygło, P. Gosiewski, G. Gęsicka itd. itd., to bym odrzekł po prostu: „to niemożliwe”. To jednak się wydarzyło, jak wiemy. To się stało. W biały dzień.

Jak już niedawno wspominałem, część osób śledząca dochodzenie smoleńskie najwyraźniej wolałaby pozostać przy wersji celowo spowodowanej katastrofy (h1), gdyż być może łatwiej jest im przyjąć do wiadomości, że śmierć członków polskiej delegacji nastąpiła w sposób gwałtowny i błyskawiczny, a było to za sprawą „ślepych fizycznych oddziaływań”. Samolot błędnie naprowadzono, a następnie wysadzono i taki był koniec. I zapewne w głowie tym osobom się nie mieści, że tragedia mogłaby wyglądać inaczej (h2), tj. że do katastrofy by nie doszło, a samolot (lub samoloty, jeśliby na Okęciu rozdzielono delegację ze względu na zagrożenie atakiem terrorystycznym (http://freeyourmind.salon24.pl...)) np. skierowano by na zapasowe lotnisko, tam zaś podstępnie załogę i pasażerów by zamordowano. Jak? Tak choćby jak na podczas akcji na Dubrowce.

Jak słusznie napisał MarekTomasz, tak naprawdę Ruscy wzniecili 10 Kwietnia niesamowitą wojnę psychologiczną. Zadziałała „psychologia”. Nie od dziś zresztą wiadomo, że czekiści od wielu dziesiątek lat poświęcali mnóstwo czasu na psychologiczne przygotowanie swoich ludzi do konkretnych, zbrodniczych działań. To przygotowanie obejmowało i agenturalną „samodyscyplinę” (jest ona niezbędna, jeśli działa się pod przykrywką i udaje różne osoby), ale przede wszystkim, rozpracowanie „wrogich środowisk” i „wrogich jednostek”. W przypadku Smoleńska wiedziano, że podstawowym narzędziem działania staną się dziennikarze oraz media, a więc, że obraz skonstruowany w pierwszych godzinach „po katastrofie” będzie wypełniał umysły ludzi na całym świecie – nie tylko w Polsce. Im prostszy i „jednoznaczny” będzie medialny przekaz, tym łatwiej zostanie on przyswojony. I przekaz faktycznie był prosty jak budowa cepa: piekielna mgła, pośpiech, by zdążyć na uroczystości, szarżowanie i głupota załogi, naciski Prezydenta i/lub gen. Błasika, krążenie nad lotniskiem, niesłuchanie ruskich zaleceń, brzoza, masyw leśny, „koniec zapisu”.

Odmienianie do upadłego tych kilku elementów (wzbogacanych o różne drobniejsze kłamstwa typu „wkurzy się, jeśli...”) utrwaliło „narrację smoleńską”, która potem przekazywana była z ust do ust jak „prawda objawiona”, i „oczywiste” wnet stawało się dla niektórych ludzi to, co było wyłącznie wytworem czekistowskiej dezinformacji, a co było wyłącznie elementem wojny psychologicznej. Utrwaliło się to w umysłach wielu ludzi do tego stopnia, że nawet gdy po jakimś czasie zaczęły wychodzić na jaw ruskie dezy, to już nie zwracano na to zupełnie uwagi.

Nawet gdy się okazało, że Błasik nie tylko nie siedział za sterami, nie tylko nie był w kokpicie, ale nawet jego głosu nie ma tam, gdzie go rzekomo słyszeli w Moskwie przy „odsłuchu” ruscy (i polscy!) eksperci – to już było to bez znaczenia. Nawet gdy się okazało, że mjr Protasiuk wydał komendę „Odchodzimy”, której przecież miał NIE wydać – to było to bez znaczenia. Nawet, kiedy Morozow oznajmił na „konferencji MAK-u”, że gdyby tupolew nie uderzył w brzozę, to by i tak się rozbił – to też było bez znaczenia. Opublikowano ruskie rozmowy z wieży (i to też niepełne, bo brakuje ok. 1,5 godz. nagrania), których lektura nasuwa skojarzenia z jakimś pijackim spotkaniem wariatów, a nie pracą kontrolerów lotu – to bez znaczenia. Ukazały się polskie uwagi wyliczające brak WSZYSTKICH istotnych dla śledztwa materiałów – bez znaczenia.

To jednak, że ruska narracja wryła się w umysły ludzi tępych i do samodzielnego myślenia nienawykłych, bo zwykle myślą i mielą w swych głowach to, co Centrala nakazuje – to było zjawisko może groteskowe, ale jakoś pasujące do „intelektualnego klimatu III RP”. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że „czekistowskie ukąszenie” dotknęło także nas, tj. ludzi jak najdalszych od Ministerstwa Prawdy. Oczywiście nie w tym wymiarze co tuskoludków i peerelaków. Ale mimo wszystko. To zresztą był proces naturalny i nieunikniony – wchodząc bowiem (w poszukiwaniu prawdy o zamachu) w ruską zonę musieliśmy ulec „radioaktywnemu skażeniu”. Na czym polega to „skażenie”? Na tym, że błędnie przyjmujemy, iż z ruskich oficjalnych materiałów można dojść do prawdy. Otóż nie można, jeśli się nie dysponuje materiałami niezależnymi, tj. uzyskanymi bez, że tak powiem, ruskiego pośrednictwa. Jakiekolwiek dane opublikowane oficjalnie przez Ruskich powinniśmy traktować jako element dezinformacji i wojny psychologicznej. Analizując te dane możemy jedynie wykazać ich nieścisłość, sprzeczność, rozbieżność itd., ale już nie wysnujemy z nich prawdziwego scenariusza zdarzeń.

Dokładna skala fałszerstw, matactw, przeinaczeń itd. jest właściwie trudna do ustalenia, gdyż odkrywamy wciąż i wciąż nowe pokłady ruskiego kłamstwa. Czy jednak nie dzieje się tak, że dajemy się wciągnąć w bagno, ponieważ tego bagna nie dostrzegamy? Czy nie analizujemy czegoś, co w sposób oczywisty powinno być potraktowane jako „niepodlegające” analizie? Dlaczego zdjęcia w „raporcie MAK-u” są w większości z 12 kwietnia? Dlaczego 10-go był tylko (jeden jedyny na cały świat) film Wiśniewskiego? Dlaczego, mimo jego wagi, nie wyemitowano go w całości w polskiej telewizji i nie poddano drobiazgowej analizie komputerowej? Dlaczego świadkowie nie widzieli ani nie słyszeli katastrofy? Dlaczego mylono tupolewa z Iłem? Co robił Ił? Czemu nie było kokpitu, skoro pierwsi świadkowie przybyli przed strażakami? Czemu tyle osób zrazu nie widziało ciał? Czemu nie widziano foteli (Wierzchowski mówi, że widział „przynajmniej jeden”)?

Czemu auta z kolumny na Siewiernym ruszają, skoro nie ma żadnego alarmu? Skąd ci ludzie nagle wiedzą, gdzie jechać, skoro nikt z nich nie widział, gdzie spadł samolot (http://freeyourmind.salon24.pl...)? Czemu na pobojowisku nie ma żadnych głębokich kolein ani leja po upadku maszyny (i jej części)? Czemu nie było tam wielkiego pożaru, skoro samolot miał jeszcze tyle ton paliwa? Czemu schemat rozkładu części jest taki, jakby samolot twardo przyziemiał na długości paruset metrów, a zniszczenia takie, jakby wysadzono go w powietrze? Czemu nie było słychać eksplozji i czemu nie doszło do rozrzucenia szczątków wokół epicentrum takiego wybuchu? Pytań można by jeszcze wiele dopisać.

Przyjęcie hipotezy zakładającej, że nie było katastrofy na Siewiernym (h2) pozwala zostawić ruskich z całą ich dezinformacją na smoleńskiej bocznicy i zająć się niezależnym śledztwem z zupełnie nowego punktu widzenia – i poszukiwać zupełnie nowych śladów. Jeśli bowiem po 10 m-cach wiemy niemalże tyle, co nazajutrz po 10 Kwietnia, to znaczy, że Ruscy wprowadzili nas na scenę swojego teatru na bardzo długi spektakl, a więc nie zaprowadzili nas 10 Kwietnia na miejsce tragedii. Wydaje mi się, że najwyższy już czas rozejrzeć się za innym miejscem. Czy są jednak wystarczająco mocne przesłanki do wszczęcia takich poszukiwań?

Jak najbardziej. Po pierwsze: rozmowy dotyczące zapasowego lotniska (pojawiają się one częściowo w stenogramach CVR, ale jak wiemy, te stenogramy są w wielu miejscach zmanipulowane (http://niezalezna.pl/5965-gdzi...); pojawiają się przede wszystkim w stenogramach z wieży (http://freeyourmind.salon24.pl...); o możliwości użycia zapasowego lotniska wie polski dyplomata na lotnisku Siewiernyj oraz J. Sasin będący w Katyniu. Kwestia tego lotniska jest niezwykle ważna, ale trudna do ustalenia, gdyż nie ma ani stenogramów z wieży w Jużnym (jej pracownik został oddelegowany na drugi koniec Rosji), ani z Mińska, Witebska czy Wnukowa – jeśli bierzemy pod uwagę „oficjalne” lotniska, bo jeszcze w jednej z rozmów (tym razem po polskiej stronie) wymieniony jest także Briańsk.

Oczywiście, przewidziany dla tupolewa był Mińsk lub Witebsk, lecz „na wieży” Siewiernego wielokrotnie przewija się w rozmowach Wnukowo. Wątek Wnukowa zaczęła niedawno badać Amelka222 z ciekawym skutkiem (http://lamelka222.salon24.pl/2...), ale przy okazji odkrywane są też inne możliwe lokalizacje „zapasowych” lotnisk (http://lamelka222.salon24.pl/2...). Piszę w cudzysłowie, gdyż „zapasowe” miało oznaczać w planach zamachu to miejsce, gdzie czekiści dokonają zamachu.

To że sprawa ustalenia lotniska „zapasowego” może być skomplikowana wynika nie tylko stąd, że Ruscy musieliby zadbać o utajnienie miejsca zbrodni (co byłoby oczywiste, biorąc pod uwagę jej rozmiar), lecz także stąd, że nie możemy być pewni, iż na Okęciu nie doszło do... rozdzielenia delegacji. Jeśli było zagrożenie atakiem terrorystycznym i było ono znane Prezydentowi, to – skoro towarzyszyli mu specjaliści z BBN przecież i członkowie sztabu polskiego wojska – decyzję o takim rozdzieleniu można było podjąć tuż przed wylotem i to nawet bez powiadamiania, dla celów bezpieczeństwa, szerszej opinii publicznej.

O tym że do Smoleńska miały lecieć... trzy samoloty mieli być z kolei poinformowani milicjanci na Siewiernym, co kiedyś odkrył „NDz” (http://clouds.salon24.pl/27814...). Jak zresztą niektórzy z nas mogą pamiętać, w relacjach TVN24 z godziny ok. 9.20 jest mowa o „prezydenckim Jak-u 40”, który miał wylecieć o godz. 6.50 i „mieć problemy” oraz „rozbić się” – relacja ta miała być przekazana już ok. 9-tej (wedle słów prowadzącego program), ale potwierdzona dopiero kilkanaście minut później przez Paszkowskiego (MSZ) oraz Reutersa (http://www.youtube.com/watch?v... od 2:56 materiału; na początku są reklamy, proszę się nie zdziwić). Czy Paszkowski mógł pomylić Jaka-40 z dziennikarzami - z tupolewem? Jeśli nawet, to skąd by mu się wzięła godz. 6.50, skoro – jak miała ponoć ustalić ostatecznie komisja Millera – Tu-154 M wyleciał o 7.27 (co powtarza się także w stenogramach z wieży)? Skąd ta godzina 6.50?

P. Świąder w swej słynnej relacji pisał tak: „Musiałem wstać o 3 rano, by przed 4 znaleźć się na lotnisku. Nasz samolot miał odlecieć o 5 rano. Rzadko mam okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie oficjalnych wizyt, tym razem, na wyjazd do Katynia zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew. OK - pomyślałem, widocznie zabrakło dla nas miejsca w "Tutce". Gdy wszyscy siedzieliśmy już wewnątrz Jaka okazało się, że jeden z silników nie chce się uruchomić. Pilot grzecznie przeprosił mówiąc, że musimy przenieść się do drugiego Jaka, który stoi obok. Ktoś zażartował: "Jest jeszcze trzeci?" "Tak" - odparł pilot. "Czeka w hangarze". Po przymusowej przesiadce wszystko poszło już zgodnie z planem.” (http://www.rmf24.pl/opinie/kom...). Wiadome jest więc, że dziennikarze wylecieli z opóźnieniem (obserwują, wysiadając, nieudane lądowanie Iła-76), co jednak działo się na Okęciu po ich wylocie, pozostaje wciąż niejasne i tu komisja Millera niewiele nam pomogła.

Na koniec pytanie nieco zaskakujące: skąd właściwie wiemy, że 10 Kwietnia doszło do katastrofy tupolewa? Wiemy, że wielu znakomitych Polaków tego dnia zginęło, lecz skąd wiemy o zajściu i przebiegu katastrofy? Czy nie stąd, że widzieliśmy szczątki samolotu na Siewiernym – no i stąd, że nam o niej Ruscy powiedzieli? Ale przecież już wiemy, co warte są ruskie dowody i co warte są ich wypowiedzi. Samej katastrofy wszak nikt nie zarejestrował, a miejsce katastrofy, sposób jego udokumentowania i zabezpieczenia, bo o badaniu chyba nie należy nawet wspominać, budzi mnóstwo wymienionych wyżej wątpliwości. Czy nie możemy więc zaryzykować po tych 10 m-cach przedzierania się w smoleńskiej mgle, wyjścia zupełnie POZA jej obszar? Poza ruską zonę?

Myślę, że możemy.