Magia namiętności – odcinek (24)

Alienacja 
O rety! Dość tych wspomnień! – oprzytomniał uświadomiwszy sobie, że siedzi w ciemnościach. Namacał kontakt, zapalił światło i spojrzał na zegarek. Było wpół do piątej.  
 
– Cholera! Bratowa mnie udusi, jak się spóźnię – mruknął.
 
Pośpiesznie założył koszulę, garnitur i wiążąc po drodze krawat zbiegł do samochodu, który w międzyczasie przykryła gruba czapa świeżego śniegu. Odśnieżając po omacku zamarznięte auto pomazał szyby tłustą sadzą opadającą z mrowia okolicznych kominów, bo przed wigilią rozpalono wszystkie piece w mieście. W końcu udało mu się, jako tako doczyścić szyby i uruchomić wychłodzony silnik.
 
– Dobrze, że wczoraj w nocy stanąłem po benzynę - uśmiechnął się przejeżdżając obok stacji CPN, gdzie ustawiła się kilometrowa kolejka.
 
Droga była pusta, bo wszyscy szykowali się do Wigilii.
 
Okrutnie się z nami obeszła ta powojenna historia – rozmyślał za kierownicą swojego garbusa. – Na szczęście byłem za mały, by w pełni zrozumieć rodzinną tragedię. Ale Jacek był o kilka lat starszy i to wystarczyło, aby jego wrażliwa dusza nie wytrzymała draństwa stalinowskich czasów. Z troską rozmyślał o bracie. Porzucił szkołę, zrezygnował z kariery, ożenił się z prostą dziewczyną, zminimalizował potrzeby, i pewnie by się to tragicznie zakończyło, gdyby nie nasza heroiczna matka.
 
Na chwilę porzucił wspomnienia, gdyż na zawianej śniegiem drodze musiał wyprzedzić jakąś rozklekotaną dryndę.
 
Często się zastanawiał, czy matka dobrze zrobiła, zostawiając brata na tym koszmarnym zadupiu, w przyzakładowym osiedlu, gdzie jedyną atrakcją był sklep z wódką.
 
Od tamtego czasu drogi obu braci zaczęły się rozchodzić. W miarę jak kończył kolejne szkoły, starszy brat coraz bardziej się od niego oddalał. Chyba się po prostu wstydził, że został szoferem. Krzysztof początkowo często go odwiedzał. Wielokrotnie próbował mu coś doradzić, co starszy brat brał za chęć wywyższenia kwitując jego dobre chęci zawsze tymi samymi słowami: „nie będziesz mnie pouczał”.
 
Pilnując kierownicy, bo śnieg sypał coraz gęściej, robił swoisty rachunek sumienia: To prawda, że coraz rzadziej bywałem u brata. Ale on stale zapraszał do siebie na wódkę tych kmiotów mówiących językiem przyprawiającym o dreszcze. Bo żeby to byli przynajmniej wieśniacy, to jeszcze pół biedy. Ale to byli ludzie ze wsi, którzy się „oszlifowali” w hotelach robotniczych, gdzie się przepoczwarzyli w coś w rodzaju „przyfabrycznej elity”. Słowem ni pies, ni wydra, bezosobowy twór bez rodowodu. Wiem, że dla Jacka otaczanie się tymi ludźmi było rodzajem samoobrony przed dręczącą go świadomością przegranego życia, ale żeby tak nisko upaść – rozmyślał.
 
Dobrze, że nasi śp. rodzice tego nie widzą – westchnął i zapalił papierosa.
 
Mało, co pamiętał ojca, bo miał niecałe siedem lat, jak go bezpieka zamęczyła. Lecz wryła mu się w pamięć scena, chyba to były imieniny mamy, jak rodzice zasiedli do rodzinnego Steinwaya i na cztery ręce grali podśpiewując sobie popularny w tamtych czasach szlagier „chryzantemy złociste”. Zapamiętał tę scenę, jak starą fotografię. Ojciec w tweedowej angielskiej marynarce, a do tego biała jak śnieg koszula i wysmakowany krawat. I ta jego jaśniepańska sylwetka. Jaśniepańska, ale nie wyniosła, lecz ciepła i przyjazna ludziom. Zawsze uśmiechnięta twarz dobrego człowieka. I wpatrzona w niego piękna mama w butelkowo zielonej sukience z jakiegoś - nie wiedzieć, czemu właśnie to zapamiętał - mięsistego i szlachetnego w dotyku materiału. Do tego koronkowy żabot. I ta zrobiona na lata dwudzieste fryzura, delikatne dłonie i perfekcyjnie zadbane paznokcie. A na fortepianie kryształowa popielniczka z papierosem w długiej, srebrnej lufce. Przypomniał sobie, z jaką miłością rodzice patrzyli na siebie, a on z bratem czuli się szczęśliwi i bezpieczni, jak już nigdy potem. Zrozumiał, że przez całe dalsze życie tęsknił za rodzicami i szukał tak wcześnie utraconego rodzinnego domu. Owego rodzinnego szczęścia, które dała mu Ewa niestety na krótko, bo los inaczej zdecydował.
 
Złapał mocniej kierownicę, bo śnieg walił coraz gęściej i samochodem gwałtownie zarzuciło.
 
Jakieś fatum zawisło nad nami – przygryzł wargi. To wszystko przez tą pieprzoną czerwoną zarazę – zaklął pod nosem. Najpierw wykończyli ojca, potem zaprzedana Stalinowi dyrektorka liceum złamała bratu życie wyśmiewając przy kolegach jego ojca jedynie za to, że należał do Armii Krajowej, potem dramat owdowiałej matki, która chcąc utrzymać dzieci zaharowała się na śmierć. A jak końcu znalazł wielką miłość, siermiężna rzeczywistość komuny ją zniszczyła. Bo zarabiając marne grosze na uczelni przy Bernardzie był po prostu żebrakiem. A wszystko, dlatego, że odmówił współpracy z bezpieką i nie wstąpił, jak inni do PZPR-u. Jednak wychowanie, jakie wyniósł z domu nie pozwoliło mu się zbratać z wyzutą z sumienia i zasad kliką, która na uczelni dzieliła konfitury. Brzydził się tymi obleśnymi układami. Tym ohydnym podlizywaniem się sekretarzom partii, którzy w znakomitej większości byli denuncjatorami. Tymi wszystkimi brudnymi gierkami, wzajemnym podkopywaniem się. Wstydził się grać w jednej drużynie z intelektualnymi miernotami. Więc przez całe lata pracował na gołej pensji i nigdy nie brał prac zleconych, bo honor mu nie pozwalał dzielić się pieniędzmi z ludźmi tego pokroju.
 
Gdy patrzył, jak z jego uczciwości szydzą wyzuci z poczucia przyzwoitości cwaniacy pozorujący działania naukowe czasem nachodziły go myśli, czy było warto hołdować takiej postawie. Jednak zasady wyniesione z domu i pamięć o bohaterskim ojcu utwierdzały go w przekonaniu, że postępuje jak przyzwoity Polak. I tego się trzymał. Nigdy z kolegami w pracy o tym nie rozmawiał, gdyż wiedział, że nie wiedzieliby, o czym do nich mówi. Większość z nich miała, bowiem całkowicie inną niż on hierarchię wartości, a właściwie jej wcale nie miała. I w zasadzie nie miał do nich żalu. Bo większość kolegów pochodziła z domów, gdzie ich spolegliwe wobec każdej władzy rodziny przeżywały okres komuny nie mając pojęcia, czym rzeczywiście ta czerwona zaraza była. Bo ich ojcowie mieli w genach służenie władzy, jaką by nie była. Nie wiedzieli, co to walka o wolną Polskę, nie należeli do Armii Krajowej, nie narażali zdrowia i życia, nie byli prześladowani przez bezpiekę.
 
A wszystko, dlatego, że w latach powojennych komuniści dokonali bardzo sprytnej socjologicznej sztuczki. Z zacofanej i zabiedzonej prowincji przerzucono wtedy do miast rzesze prostych i niewykształconych ludzi. Brano głównie tych bez charakteru, gdyż prawdziwi chłopi mieli swoją dumę i honor i za żadne skarby nie chcieli ziemi opuścić. W miastach w pobliżu zakładów przemysłowych, pobudowano dla nich nowe dzielnice, a w nich bloki z wielkiej płyty, które im się zdały pałacami. Potem im umożliwiono zrobienie zaocznej matury, co oni uznali za awans społeczny. Ci ludzie z grubsza okrzesani w hotelach robotniczych przepoczwarzyli się z czasem w coś w rodzaju „przyzakładowych wierchuszek”. Słowem ni pies, ni wydra, albo, jak kto woli zdegenerowany twór bez rodowodu. Jednocześnie komunistyczna propaganda przypominała im bezustannie, że swój awans zawdzięczają dbającej o ich interesy władzy ludowej, co się w ich świadomości zakodowało na trwałe w formie ślepej wdzięczności dla komuny. To ci właśnie ludzie stanowili służący wiernie stalinowskiemu reżimowi pierwszy rzut zasilający szeregi PZPR, milicji i urzędu bezpieczeństwa, a reszta siedziała cicho, jak mysz pod miotłą.
 
 Pogrążony w myślach ani się nie obejrzał, jak dojechał na miejsce.
 
– No! Jesteś nareszcie! Już się martwiłam, że nie zdążysz, a tyle nagotowałam – bratowa ucałowała go z dubeltówki wycierając ręce w fartuch.  
Dzieci z okrzykiem „wujek przyjechał!” pobiegły, oglądać zachodni samochód.
– A jesteś! – mruknął brat spoglądając na niego mętnym wzrokiem. To mój szwagier! – przedstawił mu jakiegoś pozbawionego wyrazu jegomościa. – Napijesz się z nami?
– Nie! Dziękuję! Może później – wykręcił się Krzysztof, gdyż mimo nalegania bratowej, żeby został na noc chciał zachować możliwość odwrotu.
– Wieki uczony! Z szoferami się nie napije! – brat burknął do swojego szwagra i potrząsnął flaszką, w której mieszał jeszcze ciepłą przepalankę.
 
Z kuchni dochodził zapach postnego barszczu.
 
Co ta matka wymyśliła, pakując Jacka w to upiorne środowisko – pomyślał Krzysztof ze smutkiem.
 
Zaczęli się schodzić wigilijni goście.
 
Boże jak oni są okropnie ubrani – pomyślał. Takiej tandety dawno nie widziałem! Gdzie oni kupują te koszmarne szmaty? I ten ich upiorny język. Coś okropnego! Żeby to była, chociaż wiejska gwara, która bywa przecież piękna. Ale to pozbierane z całej Polski bractwo mówi jakimś szofersko robociarsko pijackim dialektem. Jak Jacek mógł się wtopić w to prostactwo? Może lepiej, że rodzice nie żyją, bo chyba by im serca popękały – rozmyślał.
 
– Siadamy do stołu! – zawołała bratowa.
 
Stół wigilijny złożono z trzech mniejszych, a pod wykrochmalonym obrusem rysowały się niebezpieczne uskoki. Goście przyszli z własnymi krzesłami, bo do kolacji, razem z sąsiadami miało zasiąść kilkanaście osób. Na stołowników czekały pstrokate talerze, a przy każdym miejscu na pachnącym sianku leżał kawałek opłatka.
 
Rozpoczęła się wigilijna kolacja. Wszyscy goście wstali, bratowa poddała modlitwę podchwyconą chórem. Po pacierzu, wzruszona gospodyni ze łzami w oczach wezwała do składania życzeń. W uroczystej ciszy rozlegał się trzask przełamywanych opłatków, słychać było ciepłe słowa, cmokania i pochlipywanie kobiet. Wszyscy podchodzili do siebie. Radośni, ciepli i serdeczni, a Krzysztof poczuł, jak ciepłe, szczere i z serca płynące są te życzenia.
 
I raptem uświadomił sobie, że tym prostym ludziom jest ze sobą dobrze i są tak zajęci sobą, iż całkiem zapomnieli o zaproszonym gościu, a on od dłuższego czasu stoi sam, z nieprzełamanym opłatkiem. Zazdrosnym okiem przypatrywał się, z jaką serdecznością obecni odnoszą się do siebie, jak się czule ściskają i z jakim wzruszeniem składają sobie życzenia świąteczne. Zrobiło mu się głupio i nieswojo.
 
Dopiero po dłuższej chwili bratowa, która w końcu dostrzegła samotnego gościa, krzyknęła przez ramię:
– Dzieci! Proszę złożyć życzenia wujciowi Krzysiowi!
 
Goście zasiedli do spożywania wigilijnych potraw. Tak im smakowało, że zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Umilkły rozmowy i słychać było tylko siorbanie barszczu i postukiwanie łyżek o talerze.
 
W tej uroczystej celebrze jest jakaś mistyczna siła, która im daje nadzieję na jutro – myślał Krzysztof.
 
Bratowa dwoiła się i troiła podając coraz to nowe dania.  Mimo protestów małżonki każdą potrawę brat suto podlewał przepalanką domowej roboty. A jak już wszyscy mieli lekko w czubie, ktoś krzyknął:
– A teraz prezenty!
 
Najpierw dzieciaki, a potem dorośli jeden przez drugiego rzucili się pod choinkę. Zaczęło się odpakowywanie podpisanych paczek. Krzysztof z zazdrością patrzył, jak ci skromni ludzie się cieszą odwijając z szarego papieru tandetne misie, plastikowe laleczki, odpustowe zegarki, ptaszki wystrugane z lipowego drewna...
 
I wtedy ze zdumieniem uświadomił sobie, jak bardzo ci ludzi się kochają.
 
Ktoś zaintonował kolędę. Wszyscy jak jeden mąż, żywiołowo, na całe gardło, gruchnęli, to altem, to basem: „Bóg się rodzi”. Krzysztof też chciał się dołączyć, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie mógł się oprzeć poczuciu wyobcowania. Nie umiał uciec od myśli, że tym ludziom, w tej podniosłej chwili do niczego nie jest potrzebny. Dyskretnie usunął się na bok. Zrozumiał gorzką prawdę, że ci, których jeszcze przed chwilą tak bardzo żałował i niezbyt wysoko cenił są znacznie szczęśliwsi od niego.
 
No, bo co mu było z tego, że się tak wykształcił, że zrobił doktorat, że jeździł zachodnim wozem, że się obracał wśród krakowskich elit, skoro w wigilijny wieczór został sam jak palec. Zrozumiał, że te wielkomiejskie elity łączy przede wszystkim snobizm, chęć pokazania, kto co ma i jaką karierę zrobił. Że wszystko jest na pokaz, a jak przyjdzie, co, do czego każdy patrzy tylko końca własnego nosa. Że to pozornie kolorowe i szykowne krakowskie high life to zlepek obłudnych samolubów. Że to de facto niewiele warte, wiecznie rozgadane o niczym towarzystwo wzajemnego zachwytu nad samymi sobą. Że nikt z jego krakowskich przyjaciół ani przez moment nie pomyślał, co on ten wigilijny wieczór robi.
 
 
– Czemuś taki smutny? – spytała bratowa uwijająca się z tacą pełną złocistych serników, smużystych makowców i pstrokatych mazurków.
– Jestem trochę niewyspany, wczoraj stałem po benzynę do trzeciej nad ranem – wykręcił się Krzysztof.
– Nie zostaniesz do jutra? – bratowa nieporadnie udawała zasmuconą.
– Nie! Będę się zbierał! Dzięki wspaniałą za gościnę, ale śnieg sypie coraz gęściej.
 
– Jak chce, to niech jedzie! – burknął brat pochłonięty rozmową ze szwagrem.
 
Osamotnienie 
Wracał do Krakowa nieśpiesznie. Nie tyle z powodu śnieżycy, co z obawy przed wejściem do pustego domu. Na szosie nie było jeszcze ruchu, bo wszyscy wciąż siedzieli przy świątecznych stołach. W przydrożnych chatach zawianych śniegiem po dach przez zamarznięte szyby można było dostrzec migotliwe światełka choinkowych świeczek.
 
Włączył radio. Frank Sinatra właśnie śpiewał White Christmas.
 
Boże! Każdy jest teraz z kimś! Tylko ja się błąkam w szczerym polu pośród śnieżnej zawieruchy. Poczuł, że coś go ściska za gardło. Zapalił papierosa przytrzymując łokciem kierownicę, bo samochód zaczął niebezpiecznie tańczyć po nieodśnieżonej szosie.
 
W aucie rozbrzmiewały słowa amerykańskiej kolędy:
 
I'm dreaming of a white Christmas,
Just like the ones I used to know.
Where the treetops glisten
And children listen
To hear sleigh bells in the snow....

 
Przez chwilę mu się wydawało, że rzeczywiście słyszy dźwięczenie dzwoneczków niosące się po zawianych polach.
 
Od czasu rozstania z Ewą, nie udało mi się zbliżyć do nikogo dumał ni to z żalem, ni złością.
 
I znowu powróciły myśli, przed którymi się tak bronił. Gdzie ona teraz jest? Co robi? Czy jest szczęśliwa? Czy nic jej nie grozi?
 
Radiowy spiker zapowiedział piosenkę Ewy Demarczyk, dedykowaną wszystkim spędzającym wigilijny wieczór w samotności. W samochodzie rozległo się cichutkie pobrzękiwanie fortepianu i przenikliwe kwilenie smutno zawodzących skrzypiec. Krakowska Czarna Madonna wypłakiwała właśnie niezapomniane słowa Juliana Tuwima:
 
A może byśmy tak, najmilsza,
Wpadli na dzień do Tomaszowa?
Może tam jeszcze zmierzchem złotym
Ta sama cisza trwa wrześniowa...
W tym białym domu, w tym pokoju,
Gdzie cudze meble postawiono,
Musimy skończyć naszą dawną
Rozmowę smutnie nie skończoną...

 
I raptem, jak na jawie zobaczył Kazimierz nad Wisłą, gdzie ze swoją Ewą przeżył najpiękniejsze chwile życia.
 
Jeszcze mi tylko z oczu jasnych
Spływa do warg kropelka słona,
A ty mi nic nie odpowiadasz
I jesz zielone winogrona...

 
– O cholera! – zaklął, gdyż samochód nagle postawiło bokiem. Na szczęście nawet nie próbował hamować. Odbił odruchowo kierownicą w lewo. Potem w prawo. I jeszcze raz w lewo. Aż w stosownym momencie, na skręconych kołach, dodał gaz do dechy.
 
– Uf!!! Udało się! Gdyby nie to, że jeździłem w rajdach, nie wyszedłbym z tego! – odsapnął, ocierając czoło.
 
Do domu dojechał przed północą. Po drodze mijał ludzi zdążających do na Pasterkę. Wszyscy byli radośni, uśmiechnięci i szczęśliwi.
 
Samotność to jedno z najgorszych nieszczęść, pomyślał.
Znów zapalił papierosa i mruknął:
– Tylko, czemu, właśnie mnie dotknęła.
 
Idąc do siebie na górę z zazdrością wsłuchiwał się w dolatujące spoza drzwi sąsiadów odgłosy kolędy, pobrzękiwania sztućców i radosnych okrzyków dzieciaków. Nawet poszczekiwanie psa z trzeciego piętra wydało mu się mniej napastliwe niż zwykle.
 
Tylko za drzwiami jego mieszkania panowała cisza. Kiedy przekręcał klucz w zamku przyszło mu do głowy, że najchętniej by uciekł na koniec świata.
 
Wszedł i nie zdejmując kurtki zapalił lampę w salonie. Na dywanie leżała związana sznurkiem choinka, której nie zdążył ubrać. Mógł to zrobić wcześniej, ale zbrakło mu serca, bo nie miał, z kim dzielić świątecznej radości. Trzeba by ubrać to drzewko, pomyślał i przystawił krzesło do pawlacza.
 
Na samym dnie znalazł przedwojenne pudło po butach od Baty, przewiązane konopnym sznurem. Usiadł na fotelu, rozwiązał kokardkę i delikatnie uniósł tekturowe wieczko.
Czegóż tam nie było?!
 
Na wierzchu leżał szpic, który tata uroczyście nabijał na czubek jodłowej choinki z trudem łapiąc równowagę na chybotliwym zydlu ustawionym na kuchennym stołku. Był też kolorowy łańcuch, ten, który kiedyś własnoręcznie posklejała babcia. Ozdobny krzyżyk ze szklanych paciorków nanizanych na jedwabną nitkę przechowywany w rodzinie od kilku pokoleń. Porcelanowe krasnale w czerwonych czapeczkach, koszyczki z poziomkami i kiście winogron. A także niezdarnie sklejone aniołki, które wycięli z bratem z celofanu, pająki, srebrzysto-złote warkocze anielskich włosów, wyleniały pajac od wuja, co zginął w Katyniu i kilka barwnych bombek, polukrowanych obficie błyszczącym brokatem...
 
Długo się wpatrywał w rodzinne pamiątki biorąc każdą z osobna do ręki delikatnie, jak ksiądz hostię w czasie podniesienia.
 
Zaczynał rozumieć, że najcenniejszym skarbem, jaki mu jeszcze został na tym bożym świecie, jest to pożółkłe pudełko, w którym się zamknęło jego mimo wszystko szczęśliwe dzieciństwo, kiedy jeszcze żył tata.
 
Włączył radio, bo nie mógł znieść dokuczliwej ogarniającej go pustki. Jakaś góralka śpiewała jego ulubioną pastorałkę:
 
Oj, maluśki, maluśki, maluśki kiejby rękawicka...
 
Coś go ścisnęło za gardło. Zapalił nerwowo papierosa. Basetla pojękiwała płaczliwie, a góralka ciągnęła:
 
Tam Ci zawsze służyły, służyły prześliczne janioły,
a tu lezys sam jeden, sam jeden jako palec goły...

 
Poczuł się opuszczony przez wszystkich i wtedy z radia popłynęły słowa:
 
Co się więc takiego, takiego Tobie, Panie stało,
żeć się na ten kiepski świat, kiepski świat przychodzić zachciało...

 
Góralska gama wrzynała się w serce. Zawodzenie skrzypek złamało twardego mężczyznę. Rozpłakał się jak małe dziecko.
 
– Brrr! – otrzepało go z zimna. Uniósł się ciężko z fotela i podszedł do pieca. Kafle były lodowate. Zajrzał w palenisko, gdzie na wygasłym ruszcie wiatr buszujący w kominie rozdmuchiwał resztki siwego popiołu.
 
Nie ma sensu rozpalać - pomyślał, a drzewko ubiorę jutro. I nie zdejmując ubrania owinął się jedwabną puchową kołdrą, jaka się jeszcze ostała z dawnych dobrych czasów.
 
Pożółkłe pudełko postawił przy łóżku, pod ręką, jakby się obawiał, że i to los mu zabierze.
 
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki)
 
Poprzednie odcinki
Odcinek 1 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 2 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 3 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 4 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 5 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 6 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 7 - http://salonowcy.salon24.pl/65...
Odcinek 8 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 9 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 10 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 11 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 12 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 13 - http://salonowcy.salon24.pl/66...
Odcinek 14 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 15 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 16 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 17 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 18 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 19 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 20 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 21 - http://salonowcy.salon24.pl/67...
Odcinek 22 - http://salonowcy.salon24.pl/68...
Odcinek 23 - http://salonowcy.salon24.pl/68...

YouTube: