Hombre Bush, señor Rubio czyli hola USA !

Rozkręca się najdroższa kampania wyborcza świata. Oczywiście chodzi o Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. W tym kraju wybory (i prawybory) są najkosztowniejsze w skali globu – w Europie liderem jest, uwaga, mimo bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej... Ukraina – ale ta amerykańska kampania będzie absolutnie rekordowa. Na razie trwają przedwyborcze harce czyli w obu partiach zgłaszają się kandydaci - faworyci (Hillary Rodham Clinton u Demokratów, Jeb Bush, Scott Walker, Marco Rubio u Republikanów), ale też szereg takich, którym chodzi wyłącznie o chwilowy rozgłos i zaistnienie na kilka tygodni czy miesięcy (część z nich nie dotrwa nawet do formalnych prawyborów).
 
Już w lutym, gdy na corocznej CPAC (Conservative Political Action Conference) w Waszyngtonie mogłem obserwować jak coraz bardziej błyszczą „Barwy kampanii” ‒ by użyć znanego amerykańskiego filmu o wyborach właśnie.
 
Przyjechali wtedy wszyscy najważniejsi, choć jeszcze potencjalni kandydaci. Także ci, którzy, jak Jeb Bush, nie są związani z konserwatywnym skrzydłem Republikanów, ale raczej z liberalnym nurtem tej formacji (no i faktycznie są częścią republikańskiego establishmentu).
 
Republikanie walczą o głosy Hispanic
 
Jednak wyborczy wyścig będzie wyjątkowy, nie tylko ze względu na miliardy dolarów (sic!), które na nią zostaną wydane (w te koszta wliczam również prawybory, a także kampanię „negatywną”, która formalnie i oficjalnie nie jest sponsorowana ani przez Demokratów, ani przez Republikanów, a przecież jest integralnym, coraz ważniejszym elementem wyborów „made in USA”). W 2012 roku Obama wydał 738 milionów USD, a Mitt Romney „tylko” 624 (choć i tak niemal wszystkim wtłoczono w głowy, że ten pierwszy to „zwykły” Amerykanin, a ten drugi – miliarder...) milionów USD.
 
Tym razem kampania „za Wielką Wodą” będzie o tyle unikalna, że po raz pierwszy tak bardzo kandydaci będą walczyć o Hispanic czyli elektorat hiszpańskojęzyczny, latynoskich Amerykanów czy też ‒ jak mówią niechętni imigrantom z Meksyku i nie tylko – „amerykańskich Latynosów”. Właśnie ta grupa etniczna – a nie na przykład Chińczycy – jest najbardziej rosnącą siłą demograficzno-społeczną współczesnej Ameryki. Do 2030 roku ich „waga polityczna” będzie dwukrotnie większa niż obecnie. Mimo, że do wyborów jeszcze  ponad piętnaście miesięcy, walka o głosy hiszpańskojęzycznych wyborców ruszyła z impetem. Mówi o nich jeden z faworytów Republikanów, wywodzący się z kubańskiej imigracji, która opanowała Florydę ‒Marco Rubio. Wyraźne aluzje do nich czyni, mający latynoskie korzenie, senator Ted Cruz (informacja dla portalu Pudelek: ten pan nie jest kuzynem pani Penelope Cruz).
 
Ale przede wszystkim latynoamerykańską armatę wyprowadził najzamożniejszy z kandydatów, będący członkiem wielkiej politycznej dynastii ‒ Jeb Bush. Ten wnuk senatora Prescotta Busha, syn prezydenta i brat prezydenta, były gubernator Florydy, wykorzystuje atut mającej meksykańskie korzenie żony, fakt, że sam mówi po hiszpańsku oraz to, że jego 39-letni syn George (co oczywiste!) P. Bush po hiszpańsku mówi tak samo, jak w American English. To zresztą znamienne, że to właśnie przedstawiciel czwartego politycznego pokolenia Bushów przekazał – po hiszpańsku – republikańskim (i nie tylko) wyborcom z grupy Hispanic, informację, że jego ojciec Jeb startuje na urząd 46. prezydenta USA jako trzeci przedstawiciel tej rodziny. Gdy na wiecu jeden z wyborców zapytał go po angielsku czy jego ojciec zrobi użytek podczas tej kampanii  ze swojej znajomości  tych dwóch języków – junior odparł: „Claro, que si”. Tak, to rzeczywiście było retoryczne pytanie i oczywista odpowiedź. Bush młodszy – kiedyś mówiło się tak o George'uBushu Juniorze czyli synu prezydenta i prezydencie – powiedział też, iż; „mój ojciec wierzy, że musimy dotrzeć do naszych przekonań i wartości oraz porozmawiać o nich”. Ale też wprost stwierdził, że „Republikanie nie muszą zmieniać swoich konserwatywnych poglądów, aby uzyskać glosy Hispanic”. Ten młody komisarz stanu Teksas, bratanek prezydenta i syn potencjalnego prezydenta zażartował, że w przeciwieństwie do bardzo poważnego konkurenta Jeba Busha, Marco Rubio – „ojciec poświęcił tematowi hiszpańskojęzycznych Amerykanów znaczną część wypowiedzi”.
 
To o tyle ważne, że w tej grupie etnicznej to Rubio teoretycznie ma przewagę, jako że jest synem imigrantów z Kuby. A sam Bush ma „tylko” teściów – meksykańskich  imigrantów.
 
Prawica odrobiła lekcję
 
Zaiste, Ameryka zmienia się i zmieniają się wraz z nią, na szczęście, Republikanie. Na naszych oczach rezygnują z twardej antyimigracyjnej retoryki i pomysłach, które były prezentem dla Demokratów: „głębszych rowach” na granicy USA‒Meksyk czy też... „dłuższych i wyższych płotach” na tejże granicy (to żadna aluzja do muru, który premier Węgier Viktor Orban stawia na granicy swego kraju z Serbią).
 
Swoistą metaforą tej zmiany w nastawieniu amerykańskiej prawicy było wydarzenie, które miało miejsce w czasie pierwszej przemowy Jeba Busha jako oficjalnego kandydata w prawyborach Partii Republikańskiej. Było to tuż po tym, gdy specjalny kurier doręczył 15 czerwca list o jego woli kandydowania do Federalnej Komisji Wyborczej. Oto bowiem działacze organizacji proimigracyjnych przerwali wystąpienie Busha... grając salsę. Bush nie tylko nie kazał ich usunąć, ale koncyliacyjnie zapewnił, że jako prezydent będzie pracować z Kongresem USA nad restrukturyzacją systemu imigracyjnego. Amerykańska prawica, jak widać, wyciąga wnioski z wyniku wyborów prezydenckich sprzed trzech lat, gdzie w zdominowanym przez Hispanic stanie Nevada Barack Obama zdobył ponad 70 % głosów hiszpańskojęzycznych. Po 32 miesiącach od tego wydarzenia Jeb Bush, udzielając wywiadu dla amerykańskiej telewizji „ABC”, mówi i po angielsku i po hiszpańsku (!), a w popularnym programie „The Tonight Show with Jimmy Fallon” chwali się umiejętnością robienia potrawy guacamole i śpiewa romantyczne hiszpańskojęzyczne piosenki...