Nie rzucajcie (kurde) pereł przed świnie.

Witam swoich drogich czytelników.

Wracając na NB po dość długiej przerwie, w trakcie tego dziwnego – bo w zasadzie zniweczonego nabierającą pędu wyborczą kampanią – sezonu ogórkowego AD2015, postanowiłem wrócić nieco do tematyki, od której publikacje na niniejszej blogosferze zaczynałem. Zbierałem się do tego dość długo, bo temat – choć z punktu widzenia nadchodzących wyborów raczej poboczny (jak ja kocham takie tematy) – jest jednak dość poważny. Zwłaszcza, gdy się weźmie pod uwagę nieuchronnie zbliżająca się wojnę cywilizacji, która rozkręca się może nieco wolniej niż kampania wyborcza, ale której nadejście – zwłaszcza w świetle ostatnich ekscesów Państwa Islamskiego – wydaje się coraz bardziej nieuchronne.

* * *

Przez wszystkie lata mniej lub bardziej aktywnego bycia chrześcijaninem zdążyłem się już przyzwyczaić do sytuacji, w której Kościół, do którego należę (to znaczy katolicki), deklarując z przekonaniem tezę o tym, że „naukę Jezusa trzeba albo całą przyjąć, albo całą odrzucić”, jednocześnie przekazuje z tej nauki jedynie to, co gładko wpisuje się w aktualnie przyjętą „linię nauczania” i bez najmniejszych oporów, konsekwentnie, szerokim łukiem, omija w homiliach i kazaniach swoich takie zapisy Ewangelii, które albo do tej linii zgoła nie pasują, albo wymagałyby dopiero przypasowania, albo też mogłyby spowodować konieczność tejże linii przemyślenia i modyfikacji.

Jest to – że tak sobie zacytuję C3PO – „typowe dla ludzi”, więc w zasadzie nie ma się czym przejmować: tak było, tak jest i tak zawsze będzie.

Prowadzi to jednak czasami do powstawania nauk, czy interpretacji tak dziwnych, krzycząco nielogicznych i nie mających nic wspólnego z życiem realnym, że chwilami zaczynam w nich widzieć całkiem poważną konkurencję nawet dla ideologii feministek... No ale cóż: „Ludzie zaczynają postępować racjonalnie, gdy wszystkie inne alternatywy zawiodą” – jest to także prawda dość powszechnie znana.

Zresztą... przyganiał kocioł garnkowi: ja też w końcu całkowicie bezpłatnie podejmuję się zupełnie beznadziejnej misji ukazania ludziom prawd, które z kolei chrześcijańską ideologię mogłyby uczynić spójną, logiczną i praktyczną zarazem... Czyli taką, jakiej większość ludzi nie potrzebuje, której nie chce, której się boi, brzydzi i przed którą będzie uciekać oraz bronić po chrześcijańsku: zębami i pazurami.

Ideologia bowiem nie po to powstaje, by jej wyznawcy działali skuteczniej, czy też kształtowali wokół siebie lepszy świat, ale po to, by czuli się lepiej. To znaczy... cele oczywiście są – jak zawsze – szczytne i teoretycznie wcale nie o to chodzi, ale ja mówię o tym, co się dzieje w praktyce.

Przykładowo: jeśli wbrew wszelkim znakom na ziemi, niebie oraz w Biblii, zawrzemy w ideologii stwierdzenie, że „przemoc jeszcze nigdy niczego nie rozwiązała”, to wyznający tę ideologię żołnierze, czy policjanci nie będą w związku z tym skuteczniejsi wobec przemocy... Jednakże twórcy ideologii a także zdecydowana większość wyznawców, pozostających z dala od mroku ulicy, czy też twardych realiów pola walki, w bezpiecznym świetle gabinetów swoich, na kanapach swoich, czy też przed telewizorami swymi z paczką czipsów swoich, będzie czuć się lepiej. Będą bowiem mogli myśleć – i głęboko w to wierzyć – że ta brzydka, przerażająca przemoc, o której tak mało wiedzą i z którą w razie czego tak bardzo nie potrafią sobie poradzić, jest tak nieskuteczna, „że jeszcze niczego nie rozwiązała”. No a skoro jest aż tak nieskuteczna, to niedorzecznością jest jej stosowanie. A jeśli tak, to stosowana będzie coraz rzadziej, aż stopniowo zupełnie zaniknie. Prawda, że to piękna wizja?

Inna sprawa oczywiście, co z biegiem czasu – niedługiego zresztą – stanie się z wiarą tych wszystkich, którzy na co dzień zmuszeni są konfrontować ideologię z otaczającą rzeczywistością... O nich nikt troszczyć się nie będzie, ponieważ po pierwsze są oni w mniejszości a po drugie ocierając się o przemoc i tym samym kalając nią, zaczynają należeć do jej brzydkiego, wyklętego świata. Uduchowiona większość traktuje ich trochę tak, jak ortodoksyjni żydzi grabarzy: niby prawda, że ktoś musi robić to, co robią grabarze, ale ich poświęcenie dla społeczności nie przynosi im chwały – wręcz przeciwnie: wykonując swe obowiązki stają się Nieczyści.

O ile jednak żydzi mają w swojej religii dobrze zdefiniowane rytuały, za pomocą których grabarze mogą powrócić do świata ludzi „czystych”, o tyle my, nie dysponując „instytucją” rytualnej nieczystości, załatwiamy to bardzo po ludzku, przez niedookreślenie: o ludziach, którzy z racji wykonywanego zawodu muszą kalać się stosowaniem przemocy (niekiedy nawet ranić i zabijać), z reguły się po prostu nie myśli, ich istnienia – o problemach duchowych nie wspominając – nie uwzględnia się... zwłaszcza, gdy się akurat pisze natchnione kazanie na temat potrzeby wszędobylskiego pokoju i całkowitego wyrzeczenia się przemocy.

Efekt jest oczywiście taki, że chociaż na temat wyrzekania się przemocy, nadstawiania drugiego policzka i zwyciężania zła dobrem powstają góry uduchowionych teorii a czasami nawet ten i ów zdobędzie jakąś literacką nagrodę „za szczególną umiejętność chodzenia z głową w chmurach”, wystarczy raz dobrze dostać pałą w łeb, by zobaczyć, jak mało wszystkie te teorie są warte i by oparta na nich wiara uległa poważnemu zachwianiu.

Ktoś, kto potrafi – czyli według mnie: ma odpowiednie życiowe doświadczenie praktyczne i zarazem posiada niezbędne wykształcenie teologiczne – powinien napisać na przykład „Kazania dla szpiegów”, „Jak zabijać w służbie Pana”, „Gaz pieprzowy i różaniec”, albo podobne – bardzo moim zdaniem potrzebne – pozycje, które wprowadzając pokój w dusze tych z nas, którzy, idąc za poradą Chrystusa, „sprzedali swój płaszcz i kupili miecz” (Łk 22, 35–38), wykażą jednocześnie, że dla religii naszej ŻADNA dziedzina życia nie pozostaje zamknięta a Pan nasz rzeczywiście przyszedł do WSZYSTKICH tak, jak to jest deklarowane.

Ja akurat nie uważam, bym się nadawał do napisania któregoś z tych dzieł (z racji zarówno zbyt małego doświadczenia, jak również niedostatecznej wiedzy teologicznej), niemniej, ponieważ jakoś tak nie mogę czuć się wygodnie w świecie pełnym dysonansów, jeśli ich aktywnie nie tropię i nie ukatrupiam :) , postanowiłem zrobić – powiedzmy – pierwszy krok w tym kierunku.

Kto wie: może wyniknie z tego kiedyś coś pożytecznego?

* * *

Nauka Jezusa, gdyby spróbować to powiedzieć jednym zdaniem, jest nauką o miłości i przyjaźni w duchu Wolności. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem, kiedy przeczytałem Ewangelie i postarałem się je samemu przemyśleć. Jezus – poza nielicznymi przypadkami konkretnych wskazań – nigdy nie formułował ani nie próbował formułować sztywnego kodeksu szczegółowych nakazów i zakazów. Mało tego: w kontekście sprawy przestrzegania szczegółowych nakazów i zwyczajów tradycji żydowskiej ostrzegał nawet, by „nie wlewać nowego wina, do starych bukłaków”.

Ludzie oczywiście – zgodnie z zasadami podanymi na początku – przyjęli tę naukę i jednocześnie, deklarując swą wierność dla niej, z zapałem jęli wciskać to nowe jezusowe wino w bukłaki starych kodeksów i łatać rozmaite – nawet niekoniecznie starotestamentalne – doktryny, urwanymi z jezusowych nauk strzępkami. Cóż, widocznie wierność nie poszła w parze ze zrozumieniem.

Proceder ten trwa – w zasadzie – aż do dziś: naukę o Wolności cały czas ktoś usiłuje przekręcić w te albo we wte i uszyć z niej jakiś kolejny kodeks.

Dość dobrze widoczne jest to w sprawach seksu i rodziny: zamiast po prostu wskazać na nienormalność porządku świata, w którym mężatki są dyskryminowane zawodowo (jako mniej produktywne), świętoszki skupiają się na uzasadnianiu, dlaczego zmniejszanie prawdopodobieństwa zapłodnienia kalendarzykiem jest cacy a prezerwatywą – be, oraz definiowaniu maksymalnej długość pocałunku (ile sekund mają prawo całować się zakochani, żeby to jeszcze nie był przedmałżeński seks).

Część tego procederu wydaje mi się zwykłym wygodnictwem: łatwiej jest dopasować naukę Jezusa do naszych własnych przekonań i myślowych przyzwyczajeń, aniżeli uczynić odwrotnie i na podstawie nauki Jezusa zbliżyć się do Prawdy...

Czasami jednak biorą w tym udział całkiem mimowolne, niezawinione procesy.

Mam wrażenie na przykład, że większość ludzi, słuchając Jezusa przemawiającego do nas z kart Ewangelii zazwyczaj odruchowo oczekuje, że każde jedno wypowiedziane przez Niego słowo, czy też zdanie, pozostaje prawdziwe we wszystkich bez wyjątku sytuacjach: przeszłych, przyszłych, możliwych i niemożliwych do pomyślenia. Biorąc pod uwagę nowoczesną metodę naukową, do której jesteśmy – czasami nawet podświadomie – przyzwyczajeni, jest to dosyć naturalne: formułując nasze teorie staramy się, by były one możliwie jak najbardziej kompletne i spójne a także by obejmowały jak największą część rzeczywistości (a najlepiej całą rzeczywistość). Im mniej faktów do danej teorii nie pasuje, tym jest doskonalsza. Tym bardziej więc w przypadku Ewangelii, gdzie chodzi o Słowo Boga i Prawdę Prawd, odruchowo zakładamy, że zarówno sam Jezus, jak i Autorzy Natchnieni, przyjmowali przynajmniej tę samą – jeśli nie jeszcze doskonalszą – metodę. Stąd już niedaleka droga do tego, by w każdym przecinku doszukiwać się ukrytego Absolutu.

A to wszystko nie tak.

Po pierwsze: Jezus był Bogiem mądrym bożą mądrością, ale zarazem wiódł życie prostego robotnika a kiedy nauczał, mówił do prostych ludzi, językiem, który miał być zrozumiały dla nich. Nie był wykładowcą na uniwersytecie.

Po drugie: Jezus nauczał prawdopodobnie w  języku aramejskim . Był to język niespecjalnie wysublimowany i niezbyt użyteczny pod względem opisywania pojęciowych abstrakcji. Wygłaszane w nim nauki z konieczności nie miały więc charakteru tak uniwersalnego, jak tego po nich odruchowo oczekujemy. Były to raczej komentarze do konkretnych sytuacji. Sytuacji, których nie filmowano – nikt, co chyba oczywiste, nie biegał za Jezusem z kamerą ani dyktafonem – ani też nawet – co już może mniej oczywiste – nie opisano ich w tym samym czasie, w którym miały miejsce. Autorzy Ewangelii, podsumowując, grupując i streszczając zarówno same nauki, jak i zdarzenia z życia Zbawiciela, nie zawsze przekazywali dokładny opis wszystkich okoliczności.

Traktowanie zatem każdej z nauk Jezusa, każdego osobno wypowiedzianego zdania, jako „pojęciowego hologramu”, w którego każdym, dowolnie małym kawałku, zawarty jest cały czas ten sam pełny obraz, jest błędem. W tym miejscu właśnie Kościół ma dobrą intuicję: nauka Jezusa ma sens, gdy się ją rozważa w całości. Tyle, że Kościół jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, co to stwierdzenie tak naprawdę oznacza.

Dobrym przykładem jest tu właśnie nauka o drugim policzku, którą przywykło się traktować jako uniwersalne wskazanie, które sprawdzi się we wszystkich bez wyjątku sytuacjach. Moim zdaniem jest to błąd mniej więcej tego samego typu, co (również często praktykowane) formułowanie nauk z nakazu przebaczenia, czyli Mt18,21 z pominięciem nauki o sposobie, w jaki tego przebaczenia mamy dokonywać (Mt18,15-17).

Jednak naukę o drugim policzku o tyle łatwiej tak potraktować, że jest ona podana w „korzystnym” otoczeniu: cały rozdział piąty Ewangelii wg świętego Mateusza (mieszczący również tę właśnie naukę), jest utrzymany w podobnym duchu.

Nie ma w tym zresztą nic dziwnego: bądź co bądź jest to część „Kazania na górze” i wszystkie nauki tam zawarte są tak naprawdę wezwaniami do jednej i tej samej rzeczy: chodzi w nich o to, aby dotychczasowe wypełnianie Prawa jedynie na zasadzie spełniania „na odczep się” zewnętrznych w stosunku do człowieka uczynków, przenieść do wnętrza ludzkiego serca i by to tam biło źródło, zarówno uczynków wypełnianych w wierze, jak i samej wiary.

We wszystkich podanych tam wskazaniach Jezus rozszerza interpretację starych przepisów Prawa tak, że dociera z nimi właśnie do serca człowieka. Na przykład: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi” – prawo Starego Testamentu odnosi się tu wyraźnie do zewnętrznego uczynku: zabójstwa. Jezus mówi jednak: „A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi”, czyli wskazuje na te aspekty sprawy, które mają swe miejsce w sercu człowieka.

Rzecz jasna to „rozszerzanie” praw nie może być brane literalnie. Zwrócenie uwagi na wybuchający w nas gniew nie oznacza, że od tej pory będzie on zakazany zamiast zabójstwa, albo na równi z nim... Gdyby Jezus nauczał nie po aramejsku, tylko – powiedzmy – po Polsku i gdyby formułował swe nauki dzisiaj a nie dwa tysiące lat temu, ten fragment mógłby brzmieć mniej więcej tak: „Wiecie, że kiedy ktoś popełnia zabójstwo, grzeszy... Ale zauważcie, gdzie ten grzech się zaczyna: zanim zostanie popełnione zabójstwo, ile złych uczuć, nienawiści, gniewu, rodzi się najpierw – a nieraz trwa latami – w sercu człowieka. Nie można więc skupiać całej uwagi jedynie na tym, co jest dostrzegalne na zewnątrz: należy patrzeć w swoje serce, bo to tam toczy się główna część walki dobra ze złem”...

Gniew jest tu zatem jedynie elementem figury retorycznej i tak też powinien być traktowany. Zupełnie jasnym powinno być, że gniewanie się na drugiego człowieka jest zupełnie czym innym niż dokonanie zabójstwa i że Jezus nie potępiłby zachowania człowieka, który wprawdzie w rozmaitych sytuacjach życiowych odczuwa gniew, ale zawsze na gniewie poprzestaje i nigdy nie pozwolił negatywnym uczuciom przejąć nad sobą kontroli na tyle, by go pchnęły do zabójstwa, albo jakichś innych uczynków, których by musiał później żałować. Literalne pojmowanie słów Jezusa wynikać może jedynie z nie uwzględnienia kontekstu językowo-kulturowego i będzie prowadziło do zafałszowania ich sensu.

Niestety: takie literalne, albo „prawie literalne” pojmowanie co poniektórych nauk i przedkładanie zawartych w nich szczegółów ponad ogólny sens, jest rozpowszechnione i – niestety – chętnie praktykowane, również w łonie Kościoła.

W moich oczach jest to nic innego, jak tylko tworzenie „nowego Starego Prawa”. Pełnienie woli bożej, które polega na zachowaniu bezrefleksyjnym, bezmyślnym, ale zgodnym ze szczegółowo podanym kodeksem to było to właśnie podejście, które „uczeni w Piśmie i faryzeusze” doprowadzili do perfekcji i za które byli przez Jezusa krytykowani.

Jeśli w interpretacji Pisma Świętego podążać będziemy tym przetartym przez faryzeuszy szlakiem, dojdziemy do rozmaitych bezsensownych wniosków: zarówno do tego, żeby w bijatykach jak ostatnia pierdoła nadstawiać oba policzki, zamiast po prostu wysoko trzymać gardę, jak i też – w drodze ekstrapolacji – by w ogóle powstrzymać się od jakichkolwiek gwałtownych uczuć i zostać rozmemłanym ciapciusiem zamiast prawdziwym mężczyzną. W tym ujęciu Chrystus wzywa nas również, byśmy dawali się oskubywać z pieniędzy każdemu, kto akurat ma ochotę wejść w posiadanie naszych doczesnych dóbr a ostatnie pieniądze, które nam po tym jeszcze ewentualnie zostaną, wydać na legion tych, „którzy chcą pożyczyć od ciebie” łącznie z tymi, którzy „na parkingu popilnują samochodu twego”...

W tym miejscu ciśnie mi się pod klawiaturę: „A ja wam powiadam: lepiej sto ciężkich grzechów popełnić, aniżeli zacząć myśleć w taki sposób... Bo od takiego myślenia krok już tylko, by w ogóle przestać traktować wiarę poważnie”.

Nie dziwię się wcale, że ci, którzy w ten sposób właśnie jezusowe wskazania traktują, nie dostrzegają – a w zasadzie nie chcą dostrzegać i próbują za wszelką cenę ominąć – nauki o „nie rzucaniu pereł przed wieprze”.

Istotnie: jeśli w tych wszystkich wskazaniach zamieszczonych w „Kazaniu na górze” miałoby chodzić o to, żeby w drodze wierności nauce Jezusa stać się kompletną życiową pierdołą, to nauka o wieprzach nie ma w zasadzie sensu. Cały czas przez trzy rozdziały „a ciuciu, a puciu” a tu nagle takie ostre porównanie, zupełnie „ni przypiął ni przykleił” i jakby wbrew tym wszystkim ciapciusiowatym napomnieniom, które je poprzedzają i które po nim następują...

No właśnie: wbrew. Język ewangeliczny przyzwyczaja nas najczęściej do natychmiastowego i wyraźnego kontrastu: „sługa zły – sługa dobry”, „panny roztropne – panny nieroztropne”, „pyszny faryzeusz – pokorny celnik”... „Wieprze” natomiast nie pozostają w jawnej relacji kontrastu ani z nauką o „drugim policzku”, ani z – bezpośrednio je poprzedzającym – pouczeniem okulistycznym (o wyciąganiu drzazgi z oka swego brata) ani też nijak się mają do – wcześniejszego nieco – pouczenia o wydawaniu sądów (co najwyżej odbierają mu sens, bo jeśli mamy nie rzucać pereł przed wieprze, to musimy najpierw ocenić, kto jest wieprzem a kto nie).

Nie dziwię się, że istnieje tendencja do pomijania tej nauki, bądź traktowania jej „po macoszemu”, jako nieważnej, niezręcznie doklejonej łatki, brzydko powiewającej na obrzeżach "perfectus vitae christianae modus". Łatki, którą wprawdzie trzeba jakoś wyjaśnić – zwłaszcza z racji tego jej rzucającego się w oczy „niedopasowania” – ale która ani nie jest istotna z punktu widzenia całej reszty wskazań zebranych w „Kazaniu na górze”, ani też nie należy do tworzonej przez te wskazania całości.

Rozmaite próby interpretacji i wyjaśnienia tej nauki, które zdarzyło mi się napotkać, bardzo ładnie istnienie tej tendencji potwierdzają. Oszczędzę sobie omawiania tego, co wyszperałem na temat „wieprzy” w Internecie i skupię się tu na przypadkach o znacznie większym znaczeniu... I tak: w przypisie do Mt 7,6 przekładu Ewangelii z języka greckiego (wydawnictwo Pallottinum, 1982 rok) znajdziemy dosyć ciasne stwierdzenie, że w „nierzucaniu pereł” chodzi o nie narażanie na zbezczeszczenie rzeczy świętych, czyli „nauki i sakramentów”. Skąd taka a nie inna interpretacja? Tego autorzy tłumaczenia uściślić nie byli skłonni. W Biblii Tysiąclecia z kolei znajdziemy już nieco bardziej ogólny przypis, mówiący, że „świętości nie należy narażać na zbezczeszczenie”.

W tym momencie warto zadać pytanie podstawowe: Czy tylko nauka i sakramenty są tymi „świętościami”? Czemu to akurat pereł nie należy rzucać przed wieprze a nie na przykład, dajmy na to, „dojrzałego owocu winorośli”? Co symbolizują perły? Moim zdaniem – a nie spotkałem do tej pory analizy, która by temu zaprzeczała – chodzi o to, co nas, jako chrześcijan, nie tylko ozdabia, ale także – spośród reszty ludzkości – wyróżnia. Kobieta przyozdabia się perłami („i innym takim kamieniem szlachetnym”), kiedy chce zostać dostrzeżoną, kiedy chce się wyróżnić spośród innych kobiet.

A co nas, chrześcijan, przyozdabia i wyróżnia spośród ludzi tak, jak perły wyróżniają kobietę spośród innych kobiet? Miedzy innymi jest to właśnie gotowość przebaczenia, czy też tak zwana „miłość nieprzyjaciół”: „Jeśli miłujecie tych, którzy was miłują (…), czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swoich braci (…). Czyż i poganie tego nie czynią?” (Mt 5, 46-47).

Tak więc, według mnie: nie tylko o naukę i sakramenty tu chodzi. Rzecz dotyczy wszystkich wymienionych w „Kazaniu na górze” zachowań. Tak jak nie do każdego można wystąpić z nauką i sakramentami, tak samo nie każdemu i nie zawsze można ofiarować perły przebaczenia, nie każdemu i nie zawsze należy okazać miłosierdzie. Aby rzeczy tych – świętych, kiedy się dobrze zastanowić a na pewno bardzo drogocennych na tym niedoskonałym świecie – „nie podeptali nogami a obróciwszy się was nie poszarpali”.

Dopiero kiedy to w ten sposób zrozumiemy, kiedy „naukę o wieprzach” potraktujemy nie jako źle przyklejoną łatkę, ale jako integralną część chrześcijańskiej etyki, celowo w tym a nie innym miejscu zamieszczoną klamrę, która zamyka całość „od drugiej strony medalu”, dopiero wtedy etyka ta nabiera sensu, staje się praktyczna, logiczna i spójna. Wszystkie wskazania Jezusa, które święty Mateusz opisał w „Kazaniu na górze” nie tracą w ten sposób swojej ważności, wręcz przeciwnie: dopiero wtedy ważności nabierają, stając się poradami, które – mądrze zastosowane – rzeczywiście mogą przynieść dobre efekty (w dzisiejszych czasach dysponujemy nawet świadectwami, że rzeczywiście przynoszą).

Nie wiadomo, czy „Kazanie na górze” zostało kiedykolwiek naprawdę wygłoszone, czy stanowi jedynie stylistyczny zabieg, za pomocą którego święty Mateusz, zbierając różne wypowiedzi Jezusa, przedstawia główne przesłanie Jego nauki.

Ja jednak, czytając przypowieść o wieprzach, jakbym widział Jezusa, który przemawiając do ludzi przyzwyczajonych do „kodeksowego” stylu nauczania faryzeuszy słyszy w pewnym momencie w ich myślach powątpiewanie typu „przecież tego w praktyce nie da się zrobić”. I widzi Jezus w myślach swoich uczniów „plejadę gwiazd” – postaci ludzi podłych, małych, pragmatycznych w swoim łotrostwie daleko poza granice bólu...

I wtedy właśnie wygłasza naukę o psach i wieprzach, dając słuchaczom znać, że ich wątpliwości są całkowicie zasadne i że w nauczaniu swoim jak najbardziej bierze je pod uwagę.

Znamienne jest przy tym, że sytuacji, do których nauka o wieprzach się odnosi, Jezus nie usiłował wcale sprecyzować. Nie układał żadnego „kodeksu wyjątków”. Rozstrzygnięcie w tych sprawach pozostawił adresatom Słowa.

Nie wiem jak dla was, ale dla mnie taki obrazek i takie ujęcie zagadnienia znacznie lepiej wpisuje się w koncepcję Boga – dawcy Wolności.

Wiem, że zapewne znajdą się tacy, którzy uznają to, co mówię, za herezję, za naukę niezgodną z nauką Kościoła. Cóż... Za Nieomylnego się nie podaję, jeśli ktoś widzi jakiś błąd, niech go po prostu wskaże i tyle.

Zanim się jednak świętoszkowie nasi rzucą wyjmować drzazgę z mojego oka... Gdzie jak gdzie, ale na tej akurat blogosferze powinna zostać doceniona zgodność pomiędzy takim pojmowaniem sprawy a naszą twardą polską historią.

Żaden ubek, enkawudzista ani inna tego typu szmata, nie mogą bowiem w takim układzie liczyć na jakiekolwiek ulgi i profity wynikające z tego, że walczą akurat przeciwko cywilizacji chrześcijańskiej. W szczególności, ponieważ podchodzą do sprawy instrumentalnie, nie mogą liczyć na objęcie ich chrześcijańskim obowiązkiem przebaczenia. Okazuje się, że to, co tak genialnie przeczuł Zbigniew Herbert w swoim „Przesłaniu Pana Cogito”, zostało już wcześniej przewidziane i uwzględnione przez samego Chrystusa. Tak naprawdę to Jezus pierwszy powiedział, że „nie w twojej jest mocy przebaczyć w imieniu tych, co zostali zdradzeni o świcie”.

Drugą niewątpliwą korzyścią z proponowanego przez mnie podejścia jest całkowita odporność tak rozumianej nauki na próby wykorzystania jej do celów rozmaitych manipulacji i szerzenia paranoi, jak na przykład ta tutaj: http://thepolishreview.co.uk/index.php/nie-lubie-poniedzialkow/868-co-ma-chrystus-do-trynkiewicza.html . A trzeba przyznać, że tego typu manipulacje i próby chętnie i często są dokonywane: gdy chodzi o uniknięcie odpowiedzialności za winy, najgorsze kanalie, które na co dzień zajmują się – nawet zawodowo nieraz – opluwaniem wiary i Kościoła, nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przypominają sobie o chrześcijańskich wartościach... rzecz jasna tych tylko, które są dla nich w danym momencie wygodne.

Mam też, oczywiście, świadomość, że – ku przerażeniu rozmaitych świętoszków – ludzie, którzy przyjmą mój sposób interpretacji Pisma, łatwo mogą za wieprze uznawać od tej pory wszystkich, którzy im się nawiną pod ostrze noża, od własnych sąsiadów poczynając (odpowiednio: Kargul Pawlaka a Pawlak Kargula)... Mógłbym więc tutaj uciec w rozważania i próby ciasnych definicji: „kto jest wieprzem a kto nie jest”, i „kogo wolno a kogo nie wolno” za wieprza uważać. Mógłbym zacząć uzasadniać, czemu dla mnie wieprzem jest akurat enkawudzista i czemu o ubekach myślę jako o śmierdzących szmatach.

Ale nie zrobię tego. Księża być może – a także różni „cywilni moraliści” – tak by właśnie na moim miejscu postąpili. Bardzo często traktują oni bowiem ludzi nie jak Dzieci Boże ale jak „dzieci po prostu”. Takie małe, nieodpowiedzialne i jeszcze po dziecięcemu „głupiutkie”, od których „żelazko trzymaj z daleka, bo dom spalą, kontakty pozatykaj, bo gwoździa wsadzą a i leków też nie zapomnij na wysoką półkę odłożyć”.

Błąd. Ewangelia, jak mówiłem, to nauka o Wolności... a nie polski kodeks drogowy. Tak więc ja powiem raczej – i myślę, że w duchu Ewangelii właśnie: Cóż... Jesteście dorośli, Wolni i sami musicie wiedzieć, czy postępujecie według woli bożej, czy też nie. Odpowiedzialność ponosić będziecie również osobiście. „Jaką miarą wy mierzycie, taką wam odmierzą”. Ale – być może – właśnie miara przyjęta przez was okaże się miarą całkiem słuszną.

Jeśli zaś nie wiecie, czy nie jesteście pewni, no to „Módlcie się, abyście nie ulegli pokusie”.

Forum jest miejscem wymiany opinii użytkowników, myśli, informacji, komentarzy, nawiązywania kontaktów i rodzenia się inicjatyw. Dlatego eliminowane będą wszelkie wpisy wielokrotne, zawierające wulgarne słowa i wyrażenia, groźby karalne, obrzucanie się obelgami, obrażanie forumowiczów, członków redakcji i innych osób. Bezwzględnie będziemy zwalczali trollowanie, wszczynanie awantur i prowokowanie. Jeśli czyjaś opinia nie została dopuszczona, to znaczy, że zaliczona została do jednej z wymienionych kategorii. Jednocześnie podkreślamy, iż rozumiemy, że nasze środowisko chce mieć miejsce odreagowywania wielu lat poniżania i ciągłej nagonki na nas przez obóz "miłości", ale nie upoważnia to do stosowania wulgarnego języka. Dopuszczalna jest natomiast nawet najostrzejsza krytyka, ale bez wycieczek osobistych.

Komentarze

Obrazek użytkownika Mikołaj Kwibuzda

10-07-2015 [05:59] - Mikołaj Kwibuzda | Link:

Dobre jest. Jeden z sensowniejszych tekstów, jakie ostatnio czytałem.

Obrazek użytkownika Leszek Smyrski

10-07-2015 [21:54] - Leszek Smyrski | Link:

Bardzo dobra analiza nauk Jezusa. Niklas Luhmann, autor teorii systemów nazwałby to podwójną kontyngencją,( inaczej - wyznaczaniem granic ścieżki, którą idziemy). Podczas czytania przypomniała mi się sytuacja, kiedy SLD zażądała od Polaków - katolików przebaczenia za lata komunizmu... no i je uzyskała. Wszyscy jakoś zapomnieli że o przebaczenie należy prosić, a nie można go żądać. Pozdrawiam.

Obrazek użytkownika 3rdOf9

10-07-2015 [23:24] - 3rdOf9 | Link:

Więcej: uzyskanie przebaczenia powinno być uwarunkowane tym, że winowajca nie tylko uznaje swą winę, ale zarazem wyraża chęć dobrowolnego poniesienia odpowiedzialności a nie dąży do tej odpowiedzialności uniknięcia (pisałem o tym w mojej pierwszej notce na NB: http://naszeblogi.pl/48744-no-...).

Obrazek użytkownika mar_gry

11-07-2015 [08:26] - mar_gry | Link:

Bardzo ciekawy tekst. Również analizuję ten problem, to omijanie przez Kościół niewygodnych fragmentów Pisma Świętego. Patrząc na nasze podwórko (Warszawa) zastanawiam się ile w tym jest symonii a ile podporządkowania się "starszym i mądrzejszym" w temacie uklepywania społeczeństw, by były ciche, potulne i nie przeszkadzały w rządzeniu. Takim rządzeniu, za które już dawno należałoby bić po mordzie. Szkoda, że nie pociągnął Pan trochę głębiej tego tematu. Dziękuję i pozdrawiam.

Obrazek użytkownika 3rdOf9

11-07-2015 [23:15] - 3rdOf9 | Link:

Temat bicia po mordzie (tzn. stosowania / nie stosowania przemocy) znajduje się aktualnie w opracowaniu :)

Co do styku religii z władzą natomiast... Ten temat jest również ciekawy, podobnie jak kwestia stopnia infiltracji Kościoła Katolickiego przez służby oraz wpływu tychże służb na Kościół i jego nauczanie.

Niemniej ja akurat zajmuję się bardziej analizą i interpretacją samego Pisma Świętego: sprawdzam, czy może ono być rozumiane w taki sposób, żeby nie zaprzeczało faktom z codziennego życia. Uważam bowiem za poważny problem rozdźwięk pomiędzy światem, w którym żyją głosiciele Słowa i codziennością zwykłych ludzi. Ten rozdźwięk - moim zdaniem - bardzo utrudnia głoszenie Dobrej Nowiny. Odkrywam przy tym wszystkim, że Pismo jest - tak naprawdę - znacznie bardziej "życiowe", niż się nieraz wydaje.

Pozdrawiam.