Plac Wolności

Na jednym z rogów Placu Wolności

   Teraz, w roku 2015,  z Jorge Louisem  Borgesem, znakomitością światowej literatury, wiąże się jeszcze jedna tajemnica – jego osobista znajomość  z innym Argentyńczykiem, Jorge Mario Bergoglio, obecnym papieżem Franciszkiem .  Przed dziesięcioma laty, 2 kwietnia 2005 roku połączyłem go zupełnie niezamierzenie, w sposób wynikający z  zaskakującego zbiegu okoliczności, z papieżem Janem  Pawłem II. W tamtym dokładnie dniu spisałem bieg osobistej historii, jednoczącej się  z historią powszechną jak mało kiedy. Było to tak…
Ludzie dedykują sobie nawzajem różne poetyckie kawałki. Jednym z takich  zgrabnych, nieszablonowych, głębokich i  prostych jednocześnie utworów nadających się  na taki duchowy prezent jest „Delia Elena San Marco” Borgesa. W tej krótkiej literackiej formie,  w sposób bezpośredni, wywołany jest postulat nieśmiertelności, perspektywy ponownego spotkania się ludzi w zaświatach.

Rozstaliśmy się na jednym z rogów Placu Onze.
Z przeciwległego chodnika spojrzałem jeszcze raz, Pani odwróciła się i na pożegnanie kiwnęła mi ręką.
Między nami płynęła rzeka pojazdów i ludzi; była piąta jakiegokolwiek popołudnia. (…) Więcej nie widzieliśmy się, a w rok później Pani umarła.(…)
Jeśli dusze nie umierają, to dobrze, że żegnają się bez patosu. Powiedzieć „do widzenia” to negować rozstanie, to mówić: „dziś bawimy się w rozstanie, ale jutro się zobaczymy”.

   Tą refleksję posłałem komuś, z kim też zdarzało mi się rozmawiać o szukaniu Boga. Dnia następnego, oznaczonego pamiętną datą, wpadliśmy na siebie na Placu Wolności w Lublinie. Mógłbym powiedzieć, że na jednym z rogów Placu Wolności, z tym, że ma on kształt nieregularny i tym miejscem spotkania okazał się róg  budynku biblioteki publicznej, wcinający się w chodnik tak, że ludzie żwawo się poruszający z przeciwnych stron mogą nieoczekiwanie stanąć naprzeciwko siebie twarzą w twarz.
Usłyszałem: - Niesamowite!
   W moich myślach jako pierwsze pojawiło się z kolei słowo: - Pieczęć!
   Kwitowało ono cały ten proces rodzenia się nadziei, wewnętrznych zmagań, przebierania w ofertach wytłumaczenia zadawanych mi przez życie zagadek. Ich bardzo ogólny, abstrakcyjny charakter  wiązał się ze zdarzeniami najzwyklejszymi, które jednak wytrzymywały konfrontację z teoriami ludzkiej egzystencji, nie dając się zepchnąć na margines nieistotności – posiadały w sobie przewagę konkretu. Czy Bóg może się dać odnaleźć natychmiastowo?  Czy aż  taką  miarę należy przykładać do banalnego spotkania? Zdarzenie było tyle intrygujące co i śmieszne  zarazem. Drugie z tych określeń, w tym dniu redukowało się  do rozważnego optymizmu – był to święty czas agonii Wielkiego Rodaka, przejmujące godziny dla każdego. Ze względu na te wiekopomne chwile  jeszcze wnikliwiej niż zwykle rozpocząłem w swojej głowie manieryczne, drobiazgowe opisywanie czasu, miejsca, okoliczności zdarzeń, w jakich uczestniczyłem tego dnia.  Niejako z boku przyglądałem się samemu sobie, kontrolując bacznie swój stan ducha.
 

Koniec człowieka?

   Wyjechałem przed dziesiątą. W soboty biblioteki są czynne krócej. Rano szukałem w internecie  rozwinięcia pewnej kwestii łączonej ze sztuczną inteligencją. Nie jestem w tym zakresie żadnym specjalistą, jednakże odwołano się do mojej wiedzy i starałem się być pomocny, na ile tylko mnie było stać. Sam mam, co prawda, inne od przyjmowanych ogólnie poglądy, ale trudno się sprzeciwiać akademickim schematom. Godzina poszukiwania nie dała nic ponad to, na co natrafiałem w nocy, więc uznałem, że odpowiednich materiałów należy poszukać gdzie indziej. Do biblioteki Łopacińskiego miałem wcale nie jechać, będąc pewnym, że nic tu specjalistycznego nie znajdę. Zacząłem od biblioteki KUL-u. Zaparkowałem na Orlej. Okazało się, że już przy katalogach było jakoś ciasno i duszno - byłem ubrany za ciepło a nie potrafiłem wpaść na pomysł zrzucenia z siebie odziewku. Być może i to miało wpływ na fakt, że doszukałem tylko jednej niewiele obiecującej pozycji. Było to zdecydowanie za mało i wyrwałem stamtąd celem dalszych poszukiwań. Dlaczego jednak nie udałem się do biblioteki UMCS-u, lecz pojechałem w przeciwną stronę, na Dolną Panny Maryi, nieopodal Placu Wolności i głównej siedziby biblioteki publicznej w Lublinie? Zgodnie z oczekiwaniami, niczego przydatnego tam nie znalazłem, nie było na to praktycznie szansy – na potrzebne materiały natrafiłem dopiero potem, tam gdzie ich należało się spodziewać, czyli w bibliotece Instytutu Matematycznego. Gdybym jednak nie skierował się w stronę  dającą znikomą szansę sukcesu moich zamierzeń, to nie doszłoby  do tego nieoczekiwanego zejścia na rogu placu – brak racjonalności w postępowaniu wypchnął mnie na jakiś ostatni brzeg  poznania.
   Ustalając epizody poprzedzające moje znalezienie się na Placu Wolności, próbuję czegoś naiwnego  - myślenia, że da się to wszystko wyliczyć i ustalić,  jakie to siły i przy jakich prawdopodobieństwach  prowadziły mnie  niczym jakieś ciało niebieskie, którego orbita kolizyjna w odniesieniu do innego obiektu  doprowadzi nieuniknienie  do spotkania  po  milionach lat. Czas dany człowiekowi jest jedna o wiele krótszy… Gdyby nie ta niespodzianka, to  nie myślałbym o głębszym  sensie zapisków,  znajdujących się w papierowej teczce, jaką w momencie spotkania na placu trzymałem w ręce. Temu incydentowi towarzyszą osoby Jana Pawła II i Borgesa  a także krytyczne  pytanie o przyszłość, znajdujące się w niesionych akurat przeze mnie drukach i zapiskach. Ci dwaj symbolizują związek ducha i kultury. Nie tylko dla mnie to kwestia zasadnicza. Jej echem jest moje zastanowienie - w  jakim stopniu cybernetyczne idee, techniki wspomagające i zastępujące rozum i ciało zmienią świat?
   Przed wielu laty toczyliśmy z moim bratem dyskusje na temat roli kultury w religii, we wierze. Widziana ona była przy tym jako zbiór elitarnych, odkrywczych trendów przeganiających zgrzebną codzienność i tradycję. On zajmował stanowisko „za”, we mnie, pomimo mojej sympatii dla odkryć i zmian, istniała naturalna obawa przed zawaleniem się nowatorskich konstrukcji. Nagle, za sprawą nieoczekiwanej zbieżności faktów stałem się skłonny przyjąć odrzucaną onegdaj argumentację. Papież Wojtyła, wyjątkowy orędownik kultury przekracza drzwi, które otwiera mu Jezus i dniu tym fikcja, literackie symbole Borgesa stają się w moich oczach poniekąd fundamentem realności. Zbiorowisko, czy raczej zbieranina ludzi zwróconych twarzą ku Bogu tworzy Jego Kościół w obszarze dużo szerszym niż mi się wydawało. Jeśli zaś granice zostają przesunięte, to należy się zastanowić jak daleko. Odkrywcy nowego kontynentu nie zatrzymają się na nabrzeżu, gdzie wylądowali, pokonają go wzdłuż i wszerz aż do następnego oceanu. W furtkę, którą dogmat otwiera kulturze wejdą również technika i z nią specjalny rodzaj inżynierii – nazywają ją społeczną…
   Powstanie sztucznej  inteligencji będzie tylko fragmentem rewolucji. Konsekwencją przemian jest stopniowe rozstanie się umysłu, świadomości z nietrwałym biologicznym ciałem. Liczba myślących bytów  wcale nie będzie odpowiadać aktualnej, dzisiejszej jej mnogości. Podtrzymanie i rozwój nowego świata nie wyklucza przy tym wszystkim trwania w wierności Bogu. Rozeznanie nowej, bogatszej świadomości w rzeczywistości zasadniczo nieróżnej od dziś obserwowanej, skłaniać będzie cybernetycznych kontynuatorów ludzkiego plemienia do szukania Stworzyciela niezmiennego i wszechmocnego, który ma do zaoferowania coś więcej niż doraźność.  Czy w Boże plany może być wpisana taka rewolucja?
 
 

„Tajemny cud”

   Nadszedł nowy czas dla Kościoła, niby bez Karola Wojtyły, ale jak najbardziej z nim. W chwili, gdy dowiadywałem się, że jego dusza pożegnała ziemię, na mim stole od paru godzin znajdowały się dwie książki. Jedną z nich były „Fikcje” Borgesa wydane przez PIW w 1972.  Kupił ją kiedyś mój brat i stanowiła ona widomy dowód naszych ówczesnych intelektualnych zmagań. Drugą pozycją był zbiór prozy Borgesa z różnych lat wydany po rosyjsku w roku 1984. Znalazła się ona u mnie ze względu na przystępność cen rosyjskich książek w tamtych latach i przede wszystkim ze względu na obecność w niej opowiadania o tytule „Tajemny cud”, które uważane było przeze mnie za centralny punkt współczesnej literatury. Moje przedpołudniowe krążenie po bibliotekach Lublina kierowało mą myśl ku Clementinm, do biblioteki, w której znalazł się Hladik. Moje świeże i dawne refleksje dotyczące kultury pozwalały mi swobodnie traktować tę lekturę, jako niestandardową, ale całkowicie poważną, może nawet najmocniejszą modlitwę, odpowiednią na ten czas konania kogoś tak świętego.
Bibliotekarz w ciemnych okularach zapytał go: „Czego szukasz?” Hladik odpowiedział: „Szukam Boga.” Bibliotekarz rzekł: „Bóg jest w jednej z liter jednej ze stronic jednego z czterystu tysięcy tomów Clementinum. Moi przodkowie i przodkowie moich przodków szukali tej litery; ja sam oślepłem od poszukiwania jej.” Zdjął okulary i Hladik zobaczył jego oczy, które były martwe. Jakiś czytelnik podszedł, aby zwrócić atlas. „Ten atlas nic nie jest wart” – powiedział i podał go Hladikowi. Ten otworzył go na pierwszej stronie i zobaczył zawrotną mapę Indii. Nagle z wewnętrzną pewnością dotknął jednej z najmniejszych liter. Jakiś głos, który dochodził z każdego miejsca, rzekł mu: „Czas na twą pracę został ci przyznany”.
   Tłumaczenie pana Andrzeja Sobola-Jurczykowskiego jest tak dobre, że przykuło na zawsze moją uwagę do tego tekstu i podany fragment umiem w istocie rzeczy na pamięć. Tym większą dla mnie niespodzianką było jego brzmienie po rosyjsku,  w tłumaczeniu A. Fridmana. Rodzi się z tego spotkania niby-oryginału i innej wtórności paralela, obejmująca wszystkie nasze sprawy: jeśli nawet coś w naszym ludzkim pojęciu wydaje się wyśmienite, to za sprawą Stwórcy już jest uszykowana, już istnieje forma lepsza  -  coś jak życie człowieka tu i po śmierci. „И с неожиданной уверенностью, чувствуя, что земля уходит из-под ног, коснулся одной из маленьких букв.” Nie znam hiszpańskiego oryginału, gdybym nawet władał tym językiem w stopniu ograniczonym, to pozostałbym pewnie i tak głuchy na jego subtelności; tu w rosyjskim tłumaczniu odkrywam jakby pomnożenie duchowego  skarbu, gdyż lepsza wydaje się być nieoczekiwana od wewnętrznej; „uwierzenie” od pewności; dotknął się od dotknął, maleńka litera od litery. A najważniejsza jest ta ziemia uciekająca spod nóg. Doznałem tego rano na Placu Wolności. W rzeczywistym świecie dobiegł do mnie ten sam głos, który przyśnił się zmyślonemu Hladikowi.
   W wielkim świecie ludzie są dziś dla siebie tymi maleńkimi literkami, których możemy dotknąć, żeby zatrzymać czas i mieć udział w tym co dobre, godziwe, nieprzekraczające ram przyznanej im wolności. Tak jest. Dotąd słabość i miłosierdzie - od teraz technologia i ambicja, w którą trudno nie nazywać pychą i trudno nie dostrzec jej pokrewieństwa z zadufaniem bolszewii, faszyzmu, liberalizmu. Może to tym razem nie będzie błędem i budowanie schodów do Nieba, nie okaże się przedsięwzięciem służącym Piekłu, konstruowaniem jakiegoś mechanicznego, cyfrowego Antychrysta?
  W wizji Borgesa zbliżenie się do Boga nie jest spektakularnym sukcesem. Człowiek który Go znajduje jest ewangeliczną ofiarą. Hladik zostaje poddany społecznej aborcji – wyselekcjonowany i wyeliminowany, a Żywe Miłosierdzie, którego dotknął, nagradza jego pokorę raptem pracą sługi. Tego rodzaj umiar w sytuacjach odczuwania bliskości Boga  znajduje się w prorockich księgach starego Testamentu. Wstrzemięźliwość literackiego maklera Borgesa jest nieśmiałością „realisty”, który nie śmie dopominać się o Hladika i swoje zmartwychwstanie i wieczną szczęśliwość - oczywiste dla wielu.
   Moje notatki z tamtego dnia zakończyłem krótką modlitwą:
- Dobry Boże, miej nas nadal w swojej opiece, jeśli nie przez wzgląd na nasze starania, to przez naszą miłość do Jana Pawła II,  przez jego zasługi i wstawiennictwo.

   2 kwietnia 2005